Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 15 Długa droga w nieznane

Odległość z Saratowa do Samarkandy w linii prostej wynosi 2300 kilometrów. Nowoczesnym odrzutowcem cztery czy pięć godzin lotu. Koleją odległość ta zwiększa się do około 4000 kilometrów. W wagonie towarowym nasza podróż trwała sześć tygodni.

Załadowaliśmy się na pociąg w Saratowie, wiedząc jedynie, że jedzie on na południowy wschód, ale dokąd? Mieliśmy nadzieję, że do Taszkentu.

Sytuacja na stacji w Saratowie była powtórką tego, co było naszym udziałem na wszystkich wielkich stacjach kolejowych. Gdy tylko pociąg wjeżdżał na stację, setki ludzi szturmowały go na całej długości, pchając się, odpychając innych, nierzadko ich tratując, używając bagażu jak taranów. Walczono o każde miejsce. Czasu było mało, bo pociągi zatrzymywały się zaledwie na kilka minut, żeby załadować węgiel i zatankować lokomotywę wodą z zawieszonej nad torem rury. Gdy pociąg ruszał, większość niedoszłych pasażerów zostawała na platformie. Ale nawet gdy już nabierał prędkości, ci już w wagonach próbowali wciągać do środka przyjaciół czy krewnych, a inni wyskakiwali, bo zostawili bliskich na peronie.

I tak dantejskie sceny towarzyszyły nadejściu każdego pociągu, pasażerskiego czy towarowego, jadącego na południe lub na wschód. Wieczny gwar tysięcy głosów na stacjach potęgował się w głośne krzyki, jęki, przekleństwa. Jeszcze długo po odjeździe pociągu kłębiło się na peronie, gdy ludzie czekający na następną szansę przepychali się do przodu. Co pewien czas, jak na piekło przystało, cały ten obraz znikał w kłębach duszącej pary, gryzącego dymu i sadzy, na krótko neutralizując wyziewy niedomytego i spoconego tłumu.

W Saratowie, ruchliwym węźle kolejowym, tego rodzaju sceny powtarzały się kilka razy na godzinę.

Wielojęzyczny tłum uchodźców składał się z Polaków, Białorusinów, Rosjan, Ukraińców, Rumunów, Litwinów i wielu Żydów uciekających przed szybko postępującym najeźdźcą, poprzedzanym wciąż niepotwierdzonymi pogłoskami o niemieckich okrucieństwach. Nikt w tym czasie nie wyobrażał sobie ogromu bestialstwa i słowo Holokaust w tym odniesieniu weszło do użytku dopiero wiele lat później. W pierwszej fazie niemiecko-sowieckiej wojny duża część mieszkańców ziem zagarniętych przez wroga, szczególnie Ukraińców, uważała najeźdźcę za wyzwoliciela i witała go z otwartymi ramionami w nadziei uzyskania niepodległości.



Na peronie saratowskiej stacji spędziliśmy cały dzień. Po trochu, krok za krokiem, dotarliśmy w końcu do torów. Mecenas Romer i ojciec zdecydowali nie rozdzielać naszych rodzin i tak czy inaczej dostać się do tego samego pociągu.

Noc zapadła szybko, zrobiło się ciemno i jeden fałszywy krok mógł się skończyć katastrofą. Tłum przerzedził się nieco, część odjechała, inni, zmęczeni czekaniem na stojąco, dali za wygraną i wrócili poszukać wolnego kącika na stacji. Gwar powoli ucichł. Byłem zmęczony, a Hela, oparłszy się o mnie, zdrzemnęła się na stojąco.

W gonitwie myśli, w nadziei, w rozterce, zacząłem się w pewnej chwili modlić. In petto, w duszy. Nie wiedząc nawet jak i do kogo… Boże… spraw, żeby następny pociąg zatrzymał się z drzwiami tuż przed nami… Co dziwne, moja modlitwa została wysłuchana; minutę później długi towarowy pociąg wtoczył się na stację i rozsuwane drzwi jednego z wagonów, szeroko otwarte, stanęły wprost przed nami. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, że chociaż raz znaleźliśmy się we właściwym miejscu o właściwej porze! Skrzyżowanymi ramionami zabarykadowaliśmy wejście do „naszego wagonu”. Wypuściliśmy wychodzących pasażerów, po czym wrzuciliśmy nasz dobytek i wzajemnie się ciągnąc i podsadzając, wgramoliliśmy się do środka. Jeszcze kilka osób wepchnęło się za nami. Ojciec podtrzymywał matkę, a ja nie puszczałem jego rękawa. W tłoku zgubiłem na chwilę Helę, ale jej ojciec pilnował swojej trzódki i nikogo nie zabrakło.

Wagon, w którym się znaleźliśmy, nie różnił się niczym od tego, w którym spędziliśmy przeszło tydzień w drodze na Sybir. Tyle tylko że znaleźliśmy się w nim z własnej woli, drzwi nie były zaryglowane i znaliśmy mniej więcej kierunek naszej jazdy. Takie same drzwi z jednej i drugiej strony, takie same dwie półki przy ścianach, taka sama „instalacja sanitarna” w postaci pochyłego korytka z dwóch deseczek.

Teraz byliśmy jednak „wolnymi obywatelami”, a nie potencjalną siłą roboczą, i nikomu nie zależało na tym, żeby zapewnić nam choćby minimalne wyżywienie. To zadanie należało do nas samych. Drugi problem nie dał długo na siebie czekać: gdy tylko rozłożyliśmy się na półkach, oblazły nas roje wszy i zaczęliśmy się wszyscy nagle drapać. Jak dotąd, zdołaliśmy uniknąć tej plagi. Przez całą drogę do Kwaszy, w samej Kwaszy i w dotychczasowej podróży z Sybiru potrafiliśmy utrzymać względną czystość osobistą. Teraz to się skończyło. To był nasz pierwszy krok na drodze do upodlenia.

Większą część października i połowę listopada spędziliśmy w tym nieszczęsnym wagonie. Mimo codziennych trosk, mimo różnych niespodzianek podróż była nudna, jednostajna, ciągnęła się w nieskończoność. Czasem pociąg stawał raz za razem, choć nigdy nie wiedzieliśmy na jak długo, czy na minuty, czy na godziny. Kiedy indziej stukotał, trząsł się w pośpiechu cały dzień bez przerwy. Tak jak w drodze na Sybir, nie zatrzymywał się w miastach. Linia była jednotorowa i stawaliśmy na ogół na rozjazdach, by przepuścić inny pociąg, pasażerski czy towarowy, w jedną lub w drugą stronę.

Zdarzało się, że pociąg stał całymi godzinami w pustym stepie, zatrzymany przez opuszczone ramię semafora. Step był jak wymarły, ani śladu człowieka czy zwierzęcia, nawet drzewa, na którym można by oprzeć oko. Czasem nie było też semafora. Lokomotywę obsługiwało dwóch kolejarzy, maszynista i jego pomocnik. Okazja do zagadania ich zdarzała się rzadko, zresztą do rozmów nie byli chętni, znali swój ustrój i woleli nie zadawać się z tak wątpliwym elementem jak uchodźcy. Załoga zmieniała się na ogół na małych stacyjkach, kiedy pociąg brał węgiel i wodę. Czasami zmieniała się lokomotywa. Kilkakrotnie załoga odchodziła w pusty step, bez słowa wytłumaczenia. Po jakimś czasie zjawiali się ich następcy, wyłaniając się ze stepu jak fatamorgana na pustyni.

Nazwy mijanych stacji potwierdzały nasz ogólny kierunek. Najpierw jechaliśmy przez dłuższy czas na wschód. Drugiego dnia po opuszczeniu Saratowa przejechaliśmy most na rzece Ural: znaleźliśmy się w Azji!

Moje wspomnienia z tej długiej podróży są jak ser szwajcarski – pełne dziur. Niektóre wydarzenia utrwaliły się w pamięci na zawsze, a całe dni znikły bezpowrotnie. Pamięć ludzka jest kapryśna, wybiórcza i trudno na niej polegać.

Wagon towarowy, przez sześć tygodni nasz dom, był jednym z tysięcy, które przemierzały wszerz i wzdłuż Związek Sowiecki. Takie składy woziły towary, czasem bydło lub konie, ale w większości wypadków ludzi. Stara wojskowa formuła wypisana na ścianie każdego wagonu głosiła: Sorok czełowiek, ili wosiem łoszadiej, czyli czterdzieści osób albo osiem koni.

Licząc dzieci, niektóre całkiem małe, była nas w wagonie równa czterdziestka. Nasze dwie rodziny, w sumie dziewięć osób, zajmowały całą tylną górną półkę.

Jednym z niezapomnianych wrażeń z tej podróży był towarzyszący nam brud i zaśmiecenie na torach i na samych stacjach kolejowych. Czyżby nigdy nie były zamiatane? Łupiny pestek, gryzionych i wypluwanych przez wszystkich, zdawałoby się, sowieckich obywateli, kryły grubą warstwą podłogi, perony i niosły się z wiatrem po okolicy. Ustępy stacyjne były nie do opisania, brudne, śmierdzące, podłogi i ściany pokryte warstwami cuchnącej brązowej masy. Nawet same tory, wraz z równoległymi pasami ziemi z obu stron, zamieniły się w wielkie klozety, nad którymi jedynie deszcz od czasu do czasu się litował. Na rozjazdach i szczególnie na bocznicach każdy krok wymagał uwagi.

Powód był oczywisty. Ludzie spędzali dni i tygodnie, podróżując pociągami pozbawionymi urządzeń sanitarnych, z wyjątkiem dziury w podłodze. Przyzwyczailiśmy się do opróżniania pęcherza za improwizowaną kotarą, ale z wypróżnieniem każdy starał się czekać do postoju. Na stacjach pierwsza kolejka ustawiała się do ubikacji. Ci, którzy nie mogli już długo czekać, szukali wątpliwej osłony krzaków czy drzew. Z czasem coraz rzadziej stawaliśmy na stacjach, a goły step nie dawał żadnej osłony. Wielu szukało wątpliwego odosobnienia pod samym wagonem, ale wiedzieliśmy już, że pociąg może ruszyć w każdej chwili bez ostrzeżenia; błyskawiczna reakcja była konieczna i nieraz widziałem pasażerów wyskakujących spod kół ze spodniami u kolan. Uczucie wstydu tajało jak śnieg na wiosnę, wkrótce i po nim nie został ślad. To było następne upodlenie.

Częste zaburzenia trawienne, nagminne w Związku Sowieckim, potęgowały nasze problemy; biegunka stała się epidemią. Ale w tej podróży spośród czterech jeźdźców Apokalipsy towarzyszyło nam głównie dwóch: Głód i Wojna, choć ta ostatnia pośrednio lub z pewnego oddalenia. Poważna Zaraza i Śmierć nie ciągnęły się za naszym pociągiem, choć czyhały na każdym zakręcie. Ojca do chorych nie wzywano często, lecz wśród tylu pasażerów musieli być i inni lekarze.

„Będąc ciągle w ruchu, nie zdążamy rozwinąć odporności na jedne mikroby, gdy już atakują nas inne”, tłumaczył ojciec. Nawet wrzątek z kranów stacyjnych nie był podobno bezpieczny, lecz przegotować go i tak nie było jak i gdzie.

Lepioszki i krabowe konserwy kupione w Saratowie skończyły się po dwóch dniach i nawet „spiżarnia” matki opustoszała. Trzeciego ranka na jakiejś stacji zdobyliśmy kilka wiader kipiątku, mieliśmy więc co pić, ale to było wszystko. Ani kruszynki chleba. Rozciągnąłem się na moim miejscu pod „oknem” i nawet czytać mi się nie chciało; przysłuchiwałem się tylko kiszkom, jak znowu grały mi marsza. Pocieszałem się astrachańskim doświadczeniem, że najgorsze są pierwsze dwa dni głodowania, a potem człowiek się przyzwyczaja. Ale sny i marzenia pełne były grubych kromek chleba z masłem, plastrów szynki, krążków kiełbasy. Jajecznica z bułką w moich drzemkach wciąż wracała.

W październiku wieczór zapada wcześnie. Zasnąłem, rozciągnięty na moim miejscu, pomiędzy ojcem a ścianą wagonu. Obudziła mnie zmiana rytmu kół. Pociąg wyraźnie zwalniał. Uniosłem się i wyjrzałem przez „okno” – dziurę nad głową. Jechaliśmy teraz prosto na południe, moje okienko wychodziło na wschód, spodziewałem się więc ujrzeć pusty step w promieniach wschodzącego słońca.

Ale nie! Okno wypełniły dachy domów, słupy telegraficzne…

Podniosłem głowę i ramiona, opierając się na łokciach. Głowy wystawić nie było można, ale w tej pozycji widziałem choć trochę więcej świata. Pociąg zwalniał, hamował, aż w końcu buchnął parą i stanął.

Zatrzymaliśmy się, co dziwne, nie w szczerym polu, nie na bocznicy, nie na zagubionej w stepie stacyjce, ale wzdłuż szerokiego peronu przed dużym budynkiem, na którym czarne litery głosiły: AKTIUBIŃSK.

Nagle otworzyły się drzwi budynku stacji i dwoje ludzi w mundurach wytoczyło na peron ręczny wózek pełen chleba. Dawno nie widziałem takiej góry chleba i nie mogłem oderwać od niej oczu. Co za piękny widok! Ciekawe, dla jakich szczęśliwców jest przeznaczony?

Moja ciekawość rosła. Widok chleba mnie podniecał, ale mundury żołnierzy wzbudziły moje zainteresowanie, bo były inne niż te, które dotychczas widziałem. To nie byli kolejarze ani żołnierze Armii Czerwonej. Nie milicja i nie NKWD. Milicja kolejowa? Też nie. Mundury niezupełnie jednolite, u jednego spodnie są w innym odcieniu niż bluza. Ale co to?… chwileczkę… orzełki na furażerkach!

A teraz jeszcze jeden pan w mundurze wkroczył na peron. Prężny, elegancki, mój Boże, rogatywka z orzełkiem! Dwie gwiazdki! Porucznik, polski porucznik!

– Zacznijcie rozdzielać po bochenku na głowę, dla każdego. – Taki piękny rozkaz i wydany po polsku! To naprawdę nie sen i nie pomyłka!

Potrząsnąłem ojca za ramię.

– Pobudka! – zawołałem głośno. – Chleb rozdają! Polscy żołnierze!

Gwałtownie obudzony ojciec usiadł. Olek otwierał już szeroko drzwi wagonu. Wózek stał tuż przy nas. „Ile osób?” „Czterdzieści”. W następnym momencie, głośno licząc, Olek przekazywał bochenki w wyciągnięte ze wszystkich stron ręce. Dwóch innych żołnierzy wypchnęło na peron nowy wózek z wielkim błyszczącym pojemnikiem, na którym rosyjski napis głosił Kofie. Kawa zbożowa, ale słodka, gorąca, do szczęścia nic mi już nie brakowało…

W naszym wagonie byli głównie Polacy, ale narodowość widocznie nie miała znaczenia. Chleb dostali i pasażerowie sąsiedniego wagonu, głównie Ukraińcy i Rumuni. W tym czasie pokazało się na peronie jeszcze kilka wózków z chlebem i kawą, popychanych przez cywilów.

To Aktiubińsk jest miastem chleba, pomyślałem. Oby tylko Taszkent nas nie zawiódł.

Pociąg wciąż stał na stacji. Porucznik i dwaj żołnierze, ukończywszy swoje zadanie, rozeszli się po peronie, rozmawiając z pasażerami. Elegancki oficer stanął przy naszym wagonie. Rzucaliśmy pytania jeden przez drugiego, bez ładu i składu. Aż Olek zawołał:

– Chwileczkę. Bądźcie cicho! Panie poruczniku, czy jest w tym mieście obóz wojskowy? Czy możemy się zaciągnąć?

– Niestety – odpowiedział oficer. – W okolicy Aktiubińska nie ma żadnego polskiego obozu, mamy tylko małą jednostkę na stacji. Naszym zadaniem jest was nakarmić i upewnić się, że pojedziecie dalej. Całe wojsko polskie ma być przerzucone do Azji Środkowej w celu reorganizacji. Wasz pociąg jedzie do Taszkentu i tam dowiecie się o stanie rzeczy. – Stuknął obcasami, zasalutował i przeszedł do następnego wagonu.

Pociąg ruszył jak zwykle bez ostrzeżenia. Z pełnymi brzuchami i w dobrych humorach my, młodzi, rozsiedliśmy się na podłodze w otwartych na oścież drzwiach, dyndając nogami w powietrzu, czując wiatr wiejący nam w twarze. Spontanicznie zaczęliśmy śpiewać. Hela zaintonowała jedną piosenkę, potem drugą. Polacy w innych wagonach dołączyli i tak rozśpiewany pociąg mknął dalej na południe.

Niestety, nie spotkaliśmy już więcej polskich jednostek po drodze i aktiubiński chleb musiał nam wystarczyć na dłuższy czas. Cywilizowany świat z wagonami restauracyjnymi, bufetami stacyjnymi i wózkami pełnymi kanapek i ciastek na peronach wrócił znów tylko w mojej wyobraźni. Po Aktiubińsku zatrzymywaliśmy się już w pustym stepie i towarzyszami podróży były nam jedynie głód, brud, pragnienie i wszy.

Nazwy stacji stawały się z dnia na dzień coraz bardziej egzotyczne, jak wspomnienia z dawnych lekcji lub na wpół zapomnianych powieści historycznych: Aralsk, Kyzył Orda, Jany-Kurgan, Turkiestan, Timur. Mijaliśmy stacje o niegościnnych nazwach, jak Gołodnaja Stiep' i Suchaja Bezwodnaja. Od czasu do czasu pociąg stawał na małej stacyjce czy bocznicy w pobliżu wsi czy osady. Kobiety i dzieci z koszykami w rękach zbierały się wokół pociągu, zachwalając lokalne produkty: dynie, pestki, lepioszki (okrągłe placki z mąki, grube na dwa palce i o średnicy około trzydziestu centymetrów), katik, czyli tutejszy jogurt, czerwone i białe cebule, łagodne w smaku, dobre na kawałku placka, a dalej na południu świeże słodkie melony, arbuzy, suszone morele, paski suszonego melona. Kurdiuk, tłusty ogon lokalnego gatunku barana, jeszcze jeden lokalny przysmak, nie nadawał się do jedzenia na surowo, a gotować nie mieliśmy jak.

Im bardziej zagłębialiśmy się w Azję, tym bardziej rysy twarzy tubylców stawały się mongolskie, język zaś był dla nas zupełnie niezrozumiały. Rosyjski znali tylko na tyle, by wymieniać ceny produktów i zawzięcie się targować. Pociągi pełne wygłodniałych pasażerów nie były dla nich nowiną i na każdym kroku wykorzystywali nas niemiłosiernie.

I tak znów zdobywanie żywności i wody stało się naszą główną troską i podstawowym zadaniem dnia. Młodzież była gotowa do skoku, gdy tylko pociąg zaczynał zwalniać; zanim jeszcze stanął, łapaliśmy wiadra, dzbany, co kto miał, i biegliśmy do kranu z kipiątkiem, by je napełnić. Przystanki na semaforach i na opuszczonych bocznicach nie dawały nam pola do popisu. Nieco lepsze były już postoje, na których lokomotywa nabierała wody; uśmiechnąwszy się do maszynisty, można było napełnić kilka kubłów.

Na stacjach trzeba było być przygotowanym na wszystko. Nigdy nie wiedzieliśmy, na jak długo pociąg się zatrzyma: na minutę? kwadrans? godzinę? Zdarzało się, że pociąg zwalniał przed stacją i wydawało się, że staje, a on raptownie przyśpieszał, robiąc na złość tym, co zbyt szybko wyskoczyli z wiadrami w rękach. Musieli wskakiwać w biegu z powrotem do wagonów przy akompaniamencie krzyków i przekleństw. A gdy rzeczywiście pociąg stawał na dłużej, rzucaliśmy się masowo na poszukiwanie kranu z kipiątkiem. Dobra zaprawa do olimpijskich biegów. Kolejka do kranu rosła w okamgnieniu.

Czekając w ogonku, trzeba było mieć wszystkie zmysły w pogotowiu. Na pierwszy znak, syk pary, szarpnięcie wagonów, stuknięcie kół, łapało się wiadro, puste albo pełne, i z szybkością charta biegło z powrotem do pociągu. Ci, co nie zdążyli dobiec do swego wagonu, byli wciągani przez pomocne ręce do innego, ale tragedią było zostać samemu na peronie. Na spotkanie bliskich nie można już było liczyć, można było zostać bez rodziny, bez rzeczy, bez pieniędzy – jeżeli nie wyrok śmierci, to coś bardzo mu bliskiego. Związek Sowiecki to kraj ogromny i nikt nie miał żadnego wspólnego adresu. Niejedna rodzina straciła tak syna czy córkę.

O mały włos ten los spotkałby i mnie na jakiejś zapadłej stacji, której nazwy nawet nie znałem. Pociąg zaczął zwalniać, zobaczyłem budynek stacyjny. Z wiadrem w ręku stanąłem w drzwiach, gotów do skoku. Syk pary jeden… drugi… Skoczyłem na peron, zanim pociąg stanął. Ze wszystkich wagonów ludzie skakali z naczyniami w rękach. Nasz wagon był w środku składu, podczas gdy kolejka do kranu zbierała się już na końcu peronu, naprzeciwko lokomotywy. Gdy do niej dobiegłem, stało przede mną dwanaście czy trzynaście osób. Oglądałem się na pociąg co chwilę, wiadra napełniały się szybko, aż w pewnej chwili strumień wody zaczął słabnąć, ciurkać kropla za kroplą. Stojący za mną zaczęli szybko wracać do pociągu – czyżbym coś przegapił? Ale przede mną tylko dwie osoby, tylko dwa wiadra. Obejrzałem się znowu. Pociąg wciąż stał, nie syczał, nie gwizdał, ale zobaczyłem, że ojciec w drzwiach wagonu zamachał do mnie gwałtownie. Ale przede mną była już tylko jedna dziewczyna, jedno wiadro. Teraz i ona odbiegła, nawet go nie napełniwszy. Zostałem sam przy kranie, kolejka znikła.

Jak wolno cieknie ta woda! Psiakrew! Przestępuję z nogi na nogę. Nogi same mi chodzą, ale w miejscu. Cieknie jak staremu dziadowi z nosa. Nagle syk pary, uderzenie buforów. Odjeżdżają beze mnie! Przerażenie mnie ogarnia. Jeszcze jedna sekunda… druga… „Potrzebny nam kipiatok” – powtarzam do siebie na głos. Umiem biec szybko! Nawet z kubłem gorącej wody. Zdążę! Nie odrywam oczu od pociągu. Nasz wagon podjeżdża! Jedno szarpnięcie… drugie… pociąg przyśpiesza! Zakręcam kurek i z niepełnym wiadrem biegnę… biegnę…

Nasz wagon przejechał, jest za daleko. Nie dogonię! Każdy wagon będzie dobry. Potykam się! Drogocenna woda pryska na wszystkie strony. Ślizgam się na mokrych płytach peronu i lecę w dół… ale nie upadam… z ostatniego wagonu wyciągają się ręce… łapię rękę… prostuję się… następne szarpnięcie pociągu wyrywa mi pomocną dłoń.

Bez namysłu, z na wpół pustym wiadrem w prawej ręce, lewą chwytam metalową klamrę nad buforem ostatniego wagonu i ostatkiem sił skaczę, trzymając się klamry, siadam bokiem na buforze. Pociąg nabiera szybkości, zaczyna się trząść i muszę trzymać się mocno, by nie spaść. Bufor jest śliski. Lewy przegub mnie boli. Siedzę bezpiecznie, ale niezbyt wygodnie. Nad głową w ścianie wagonu kilka metalowych klamr tworzy drabinę. Na dach? Obok wystaje hak. Trzymając wiadro zawieszone na kciuku prawej ręki, łapię palcami klamrę i lewą ręką zawieszam wiadro na haku. Nie wychodzi mi to. Woda pryska na wszystkie strony. Na mnie też. Na szczęście nie jest już gorąca. Przenoszę rączkę wiadra z powrotem na prawy kciuk i lewą ręką trzymam się haka.

Krzyczę głośno: „Jestem w pociągu! Nie zostałem na stacji!” po polsku i po rosyjsku, ale w stukocie kół ledwo mogę usłyszeć własny głos. Muszę przecież dać znać rodzicom, że nie zostałem. I Heli. Puszczam hak i walę pięścią w ścianę wagonu. Walę łokciem… głową… Nie ma odpowiedzi.

Ile kilometrów do następnego postoju? Dziesięć? Sto? Już nie wiem, co robić. Nie uśmiecha mi się długa jazda na buforze. Ale nie mam wyboru. Wdrapać się na dach i skakać z wagonu na wagon? Niby Gary Cooper w filmie o Dzikim Zachodzie? To dobre w Hollywood. Ale tu? Po blaszanym dachu? Na pewno śliski. A co zrobić z wiadrem? Już prawie puste, ale samo wiadro jest drogocenne. Wyleci mi z ręki i co wtedy?

Ogarnia mnie zmęczenie. Nie wolno zasnąć! Przenoszę wiadro na hak, wolną ręką odpinam pasek i przypasuję się do klamry w ścianie. Tak jest bezpieczniej.

Musiałem się zdrzemnąć, bo nagle się budzę, uprzytamniam sobie, gdzie jestem, i znów ogarnia mnie trwoga. Żeby się uspokoić, zaczynam recytować z dawna mi znane wiersze. Hałas jest taki, że muszę krzyczeć, by sam siebie słyszeć.

Jak dowiedziałem się później, moje walenie w ścianę nie na wiele się zdało. Pasażerowie ostatniego wagonu myśleli, że coś się w ścianie poluzowało. Nie wiem, jak długo trwała moja podróż na buforze, ale wygody prymitywnego wagonu były teraz moim marzeniem. Jaka to rozkosz rozłożyć się na półce, móc usiąść na jej brzegu albo w drzwiach na podłodze, blisko Heli.

W końcu pociąg zatrzymał się na rozjeździe. Moja przygoda zaczęła się w południe, a skończyła ciemnym wieczorem. Zmęczony i zesztywniały, dygotałem z zimna, mimo że ubranie dawno już na mnie wyschło. Chciałem pobiec do naszego wagonu w środku składu, ale kuśtykając, ledwo się do niego dowlokłem.

Zastałem matkę we łzach. Helę też. Ojciec był zdruzgotany.

– Przegapiłeś gwizdek – powiedział.

Nie rozumiałem, jak to się stało.

Na brzegu półki obok matki, modląc się, siedziała jedna z pań. Obejmując matkę jedną ręką, palcami drugiej przesuwała różaniec. Może ta modlitwa pomogła. Niczego już nie byłem pewny.

Wszyscy zebrali się wokół, dotykali mnie, jakby chcieli się upewnić, że jestem cały. Każdy po kolei całował mnie w jeden policzek i w drugi. Matka przycisnęła moją głowę do piersi. Hela trzymała mnie za rękę. Życie w wagonie powoli wróciło do normy. Mama dała mi kawał placka z jogurtem. Potem Hela poczęstowała mnie paskiem suchego melona. Żyć nie umierać! Nakryty kilkoma kocami po chwili spałem jak zabity i obudziłem się dopiero rano.

Nasza długa podróż do Uzbekistanu obfitowała w najrozmaitsze incydenty, ale jazda na buforze pozostała moim najprzykrzejszym wspomnieniem.

Pewnego ranka pociąg stanął na bocznicy w stepie i maszynista wraz z palaczem poszli w świat wzdłuż toru. Ich nieobecność się przedłużała i coraz więcej pasażerów rozeszło się, żeby rozprostować nogi, na wszelki wypadek blisko pociągu. Czas przyjścia nowej załogi i odjazdu był jak zwykle nie do przewidzenia. Godziny mijały i nikt się nie zjawiał. Południe przyszło i minęło. Daleko na wschodzie płaski step zlewał się z horyzontem znaczonym pagórkami, na których siedziały niskie chmurki, a nad nimi łańcuch wysokich gór mienił się brązem i złotem zachodzącego słońca. Wzdłuż pociągu dzieci, korzystając z niespodziewanej swobody, biegały jak zwariowane, bawiąc się w berka, w chowanego. Ze wszystkich stron dochodziły wesołe krzyki i głośny śmiech. Ludzie oddalali się coraz bardziej od pociągu. Niektórzy przestali się nawet na niego oglądać. Znudzeni spacerowaniem tam i z powrotem wzdłuż toru, Hela, Magda, Olek i ja też ruszyliśmy przed siebie.

Niezbyt daleko od nas ciągnął się pas krzaków.

– Tam chyba płynie rzeka – stwierdziła Hela. – Kto pierwszy? – rzuciła wyzwanie i ruszyła biegiem.

My za nią. Miała rację. Kępy wysokiej trawy, krzaków i niskich drzewek znaczyły tu brzeg dość szerokiej rzeki. Ciemna, czerwonawa woda płynęła wartko między stromymi, choć niewysokimi brzegami.

– Spora rzeka. Z dziesięć metrów do drugiego brzegu. I wygląda na głęboką – rzekł Olek. – Ciekaw jestem, jak się nazywa.

– Stefan na pewno wie – powiedziała Hela z przekonaniem. – Ciągle studiuje ten swój atlas.

Kpi ze mnie? – pomyślałem. Niech jej będzie. No i co z tego, że się czasem popisuję. Pokazałem Heli język. Roześmiała się.

– Ja naprawdę…

– Dobrze, dobrze – powiedziałem. – Muszę pomyśleć. Napatrzyłem się tych map. O ile pamiętam, to na wysokości Jeziora Aralskiego linia kolejowa skręca lekko na wschód i prowadzi brzegiem Syr-darii. Te góry na wschód od nas – wskazałem postrzępioną linię odległych szczytów na horyzoncie – to chyba pasmo Karatau, najbardziej północna odnoga Pamiru, Dachu Świata, tworzącego zachodni kraniec Himalajów. Kilka dużych dopływów Syr-darii tam ma źródła… – Niech to diabli, znów im robię wykład! Ugryzłem się w język i poczułem, że się czerwienię.

– Gadaj dalej, Stefan – zachęcił Olek. Był z nas najstarszy, przekroczył już chyba dwudziestkę. – Dobrze wiedzieć, dokąd nas zagnało, chociaż w przybliżeniu.

Może rzeczywiście nie kpią ze mnie, pomyślałem i brnąłem dalej.

– Nie jestem pewien, ale ta rzeka to chyba dopływ Syr-darii, jednej z największych rzek Azji Środkowej, nazwa po turecku znaczy Północna Rzeka. Starożytni Grecy nazywali ją Jaxartes. Aleksander Wielki dotarł do niej w czasie wyprawy na Persję i gdzieś w tej okolicy zawrócił na południowy wschód w kierunku Indii – skończyłem wykład i znów się zawstydziłem.

Spacerowaliśmy już jakiś czas tam i z powrotem wzdłuż rzeki. Tymczasem brzeg zapełnił się pasażerami pociągu. Ludzie prali bieliznę, myli się, szorowali naczynia. Na płyciźnie przy brzegu gromada nagich dzieci robiła wiele hałasu, ochlapując się wzajemnie z wyraźną rozkoszą. Kilka kobiet zabrało się do napełniania butelek i dzbanów. „Idźcie lepiej choć kawałek w górę rzeki, kto wie, co tu złowicie”, zawołał ktoś i wybuchnął śmiechem. Kobiety posłusznie odeszły dalej pod prąd i zaczęły od początku.

– Wykąpię się – zdecydował Olek. – Musimy już nieźle śmierdzieć po tych paru tygodniach, choć nawet sami tego nie czujemy. Ale odejdźmy od tłumu.

Pobiegliśmy w górę rzeki, daleko od innych. Po paru minutach znaleźliśmy się za zakolem, gdzie pasmo roślinności odchodziło nieco od brzegu, zostawiając porośnięty trawą przylądek. Byliśmy sami. Rozebraliśmy się. Uczucie wstydu wyparowało już dawno gdzieś po drodze. Woda była zbyt zimna, żeby dłużej popływać, ale przez jakiś czas baraszkowaliśmy przy brzegu jak dzieci. Wyszedłszy na chłód listopadowego popołudnia, nie mieliśmy się czym wytrzeć.

– Olek! – zawołała Magda. – Masz zapałki? Rozpalmy ognisko!

Jej brat był jedynym palaczem między nami – kiedy miał co palić – i rzeczywiście, miał w kieszeni spodni dwie zapałki, pieczołowicie zawinięte w rublowy banknot wraz z kawałkiem pudełka, żeby było je o co potrzeć.

Zebraliśmy garście zżółkłej trawy i kilka suchych gałązek. Olek z wielkim zapałem zabrał się do ścinania scyzorykiem grubej gałęzi najbliższego drzewka. Jakoś mu to nie szło. Wyjąłem scyzoryk.

– Może mój ostrzejszy? – Nic z tego. Nigdy nie spotkałem się z tak twardym drzewem. Gruba kora ustąpiła, ale reszty scyzoryk nawet nie zadrasnął. – Dziwne drzewo – zawołałem – jakbyś żelazo krajał!

Olek spróbował obiema rękami odłamać mniejszą gałąź, ale zdołał zaledwie lekko ją nagiąć.

– To chyba saksauł – powiedział. – W Kwaszy, kiedy mróz dobrze chwycił, próbowałem zrąbać drzewo i siekiera odskoczyła od pnia jak piłka. Wołkow akurat przechodził obok i poskarżyłem się, że siekiera jest do niczego. „To nie siekiera, drzewo przemarznięte jest na wskroś. Ale żebyś wiedział, saksauł jest dużo twardszy”, pocieszył mnie wtedy.

Nasze ognisko z trawy i gałązek nie dawało wiele ciepła. Zaczęło się ściemniać i brzeg rzeki opustoszał. Z ubraniami na mokrych ciałach i zmarznięci wróciliśmy biegiem do pociągu.

Lokomotywa wciąż stała zimna, ciemna i opuszczona.

Noc zapadła, chłodna, bezksiężycowa. Step był ciemny i cichy. Z wyjątkiem kilku wagonów, w których szczęśliwcy mieli świece, pociąg tonął w ciemnościach. Małe grupki zebrały się przed oświetlonymi wagonami. Ktoś zaczął śpiewać. Inni zawtórowali, a po chwili nowe głosy podjęły pieśni w innych językach, na inne melodie, kilka konkurujących chórów. Chóralna wieża Babel. Po trochu jedni po drugich dawali za wygraną, z wyjątkiem jednego chóru w sąsiednim wagonie. Ukraińskie pieśni, tęskne, zawodzące, przyciągały coraz więcej słuchaczy z sąsiednich wagonów. Głęboki baryton intonował każdą z nich, a chór, to męskich, to kobiecych głosów, podchwytywał melodię. Słuchaliśmy do późnej nocy.

Rano pociąg wciąż stał i po załodze nie było ani śladu. Minął jeszcze jeden dzień. Czyżby zupełnie o nas zapomnieli? Czyżbyśmy byli aż tak zbędni?

Kilka tygodni przedtem, jeszcze w Saratowie, rozeszły się pogłoski na temat zaginionych polskich jeńców wojennych. Mówiono, że NKWD puściło ich, głodnych, w dziurawych barkach, na Ocean Lodowaty, zostawiając ich tam samym sobie. Może tutaj władze pozbywają się niepotrzebnych ludzi, lisznich ludiej w partyjnym żargonie, zostawiając ich w pustym stepie?

Przerwa w podróży, w dniu wczorajszym będąca jeszcze miłym urozmaiceniem, teraz zaczęła nas wszystkich denerwować. Niewielkie zapasy żywności się kończyły, a tutaj, z dala od cywilizacji, nie było mowy o ich uzupełnieniu. Nagle sytuacja zaczęła wyglądać beznadziejnie, ludzie chodzili zrezygnowani i posępni. Młodsi pasażerowie poszli jeszcze pochlapać się w rzece, ale zabawa straciła urok. Aby zapobiec głodówce, próbowaliśmy łowić ryby, ale gołe ręce i stare czapki nie zastąpiły siatki ani wędki. Nastąpiła noc.

Rano pasażerowie zwołali komitet, po jednym delegacie z każdego wagonu. Nas reprezentował mecenas Romer.

Wrócił z zebrania w towarzystwie delegata innego polskiego wagonu.

– Zebranie było całkiem rozsądne – powiedział. – Większość komitetu stanowią Ukraińcy i Rosjanie. Znają ten system lepiej od nas i trudno było coś zarzucić ich rozumowaniu. Najwięcej do powiedzenia miał jeden z Ukraińców, członek partii, profesor marksizmu i leninizmu na uniwersytecie w Charkowie. Bóg raczy wiedzieć, jak się tu znalazł między nami jako zwykły uchodźca. Krótko mówiąc, propozycja jest taka: sześć osób, w tym i pan, doktorze – to mówiąc, spojrzał na ojca – ma wskoczyć do następnego mijającego nas pasażerskiego pociągu jadącego na południe, wysiąść na następnej stacji, czyli w Czernaku, i wysłać telegram do Stalina. Profesor przeczytał zredagowany przez siebie tekst telegramu i komitet przyjął go bez poprawek. Żargon partyjny w najczystszej formie.

– Muszę przyznać, że dla mnie to brzmiało jak kpina – dodał drugi polski delegat – ale wszyscy uważali, że ma rację, zgodzili się, że to najlepszy sposób, więc nie miałem odwagi się z nimi sprzeczać. Zresztą… kto wie…? To kraj z tak ponurego żartu, że może tu trzeba inaczej myśleć… Więc mam nadzieję, że oni wiedzą, co robią. – Rozejrzał się po twarzach słuchaczy. – Ciekawe – dodał, patrząc na ojca – że towarzysz profesor nie pojedzie z wami. Jak na dobrego komunistę przystało, posyła innych.

– Tak, to typowe – odezwała się matka – ale dlaczego Władek ma jechać? Nie jest nawet w komitecie. Potrafisz wskoczyć do jadącego pociągu? – spytała ojca z niepokojem w głosie.

Ale jak się wkrótce okazało, to była najłatwiejsza część całego przedsięwzięcia. Mijające nas pociągi, towarowe i pasażerskie, bardzo zwalniały na rozjeździe, więc wskoczenie na stopień nie wymagało wielkiej sprawności.

I tak sześciu wybranych, wśród nich ojciec, czekało w gotowości. Na ich przywódcę komitet wyznaczył barczystego Ukraińca imieniem Pasza. Pasza był z zawodu nauczycielem, ale z mocnym karkiem, potężnymi bicepsami i spłaszczonym nosem wyglądał bardziej na boksera.

Minęło kilka godzin, aż wreszcie zapchany pasażerski pociąg wtoczył się powoli na mijankę. Cała szóstka wskoczyła bez trudności.

Nam pozostało tylko czekać. Przechadzaliśmy się wzdłuż rzeki, graliśmy w brydża, w szachy. Minęło nas kilka pociągów jadących na północ, ale nikt z nich nie wysiadał. Jeszcze jeden piękny dzień dobiegał końca, gdy nagle ktoś zawołał:

– Pociąg jedzie, jakiś bardzo krótki.

– Nie, nie, to sama lokomotywa!

– Może to po nas?

Nowinę przekazywano w różnych językach od wagonu do wagonu.

Zmierzch zapadał szybko, ale w pustym stepie każdy ruch widać z daleka. Na południe od nas, gdzie linia kolejowa zataczała łuk, krótka czarna gąsienica pełzła po zakręcie, zostawiając za sobą powiewny ogon. Jej sylwetka to zarysowywała się ostro na tle ciemniejącego nieba, to znikała w chmurze pary i dymu. Wreszcie z gąsienicy zmieniła się w lokomotywę z doczepioną węglarką. A teraz można było rozróżnić nawet sylwetki ludzi siedzących na górze węgla.

Sprawozdanie ojca było proste, miejscami dosłownie cytował rozmowy.

– Z początku naczelnik stacji w Czernaku nie miał zamiaru nawet z nami rozmawiać. Ale my byliśmy zdecydowani, bez wyjścia, do tego mieliśmy plan akcji; bardzo skuteczne połączenie.

Pasza posłał trzech z nas do urzędu telegrafisty, a sam wepchnął się na siłę do biura naczelnika, za nim Olek i ja. Okazało się, że o nas po prostu zapomniano. Ktoś gdzieś w ich hierarchii zdecydował, że nasz pociąg jest pusty i wobec tego nie ma pierwszeństwa, może czekać na bocznicy. Naczelnik sam nie wiedział, dlaczego załoga lokomotywy opuściła pociąg. Może mieszkają tam w okolicy, stwierdził po namyśle, i poszli sobie do domu.

Towarzysz naczelnik uznał rozmowę za skończoną i już miał wyjść z pokoju, kiedy Pasza wstał, przekręcił klucz w drzwiach i schował go do kieszeni. Trzech z nas jest w tej chwili w biurze telegrafisty, powiedział, i właśnie wysyłają telegram do towarzysza Stalina. Na pewno zainteresuje go burdel na twojej stacji i opiszemy mu wszystkie szczegóły. Taka na przykład drobnostka, tu Pasza podniósł głos, że pusty skład towarowy stoi już przeszło dwa dni w stepie! Kiedy powinien przewozić na front wojsko, czołgi, amunicję! To takiego wysiłku oczekuje od ciebie ojczyzna?

Staliśmy kilka kroków od biurka, kiedy Pasza skoczył nagle naprzód, trzasnął pięścią w blat i nachylił się twarzą w twarz nad przerażonym urzędnikiem. Ty wrieditiel, sabotażysta, wróg! – krzyknął, popierając swe słowa wiązanką soczystych przekleństw. Już w Moskwie będą wiedzieli, co z tobą zrobić, zasyczał, waląc znów pięścią w stół. My w partii znamy się na takich jak ty! Nie obudzisz się jutro we własnym łóżku! Nie! Moskwa slioz nie słuszajet, twoje łzy Moskwy nie wzruszą!

To był świetny przykład – kontynuował ojciec – jak działa system oparty na terrorze i denuncjacji. – Przerwał na chwilę. – Szkoda, że nie mogliście zobaczyć wyrazu twarzy naczelnika stacji! A Pasza zagrał swoją rolę niezłomnego członka partii bez zarzutu.

I podziałało natychmiast. Wszystko się załatwi! Nie wysyłajcie telegramu! Powstrzymajcie tamtych! – błagał naczelnik stacji. Gdyby nie siedział za biurkiem, to pewnie padłby na kolana. Zamiast tego złapał słuchawkę telefonu.

Pasza mówił już teraz spokojnie. Polecił Olkowi pójść do urzędu telegraficznego, żeby niby zobaczył, czy można jeszcze zatrzymać telegram, ale znowu zamknął za nim drzwi, klucz zabrał i usiadł na biurku. Mnie wskazał gestem jedyne w pokoju krzesło przed biurkiem. Nie musieliśmy długo czekać. Naczelnik odłożył tubę. Mam dla was załogę i dodatkową lokomotywę, zawołał z wyraźną ulgą.

Będzie za godzinę. Pasza przyjął tę gałązkę pokoju z pobłażliwym uśmiechem. Poczekamy tu z tobą na lokomotywę i ja ostatni się załaduję. Czekamy już tyle czasu na bocznicy, jeszcze jedna godzina nie ma znaczenia. Zresztą tobie to nie przeszkodzi, nie wyglądasz na zapracowanego. I na tym się skończyło.

Nagłe szarpnięcie przekazane z jednego wagonu do drugiego potwierdziło, że nowa załoga zabrała się do pracy. Przeciągły świst zwołał pasażerów i ruszyliśmy dalej w świat.

Niewiele mam wspomnień z reszty podróży. Przejechaliśmy Czernak, ponurą małą mieścinę, miejsce heroicznego starcia Paszy z naczelnikiem stacji. Następnie Turkiestan, dużo większe miasto. Rano przejechaliśmy wolno przez Timur, miasto o imieniu następcy Dżyngis-chana. Listopadowe noce były chłodne, ale im dalej posuwaliśmy się na południe, tym dni robiły się cieplejsze. Krajobraz z czasem też się zmieniał. Skończył się step i przecinaliśmy teraz żyzny, gęsto zaludniony kraj, pola uprawne, sady, plantacje bawełny, wszystko pocięte w szachownicę kanałami nawadniającymi. Z wyżywieniem nie było trudności. Na przystankach czekali już lokalni kołchoźnicy, rozkładając płody swych ogrodów i pól. Nie oczekiwali nawet handlu wymiennego, ruble brali chętnie.

Pewnego ranka przecięliśmy peryferie dużego miasta. Sądząc z mapy w moim atlasie, powinien to być Taszkent, miasto chleba, nasze docelowe miejsce. Ale pociąg nie tylko się nie zatrzymał, przeciwnie, przyśpieszył i dopiero za miastem zwolnił do normalnej szybkości. Wkrótce zaczął się piąć pod górę. Jechaliśmy przez spokojne, urodzajne doliny, gdzie sady porastały zbocza wzgórz, a tło stanowiły odległe, wysokie, pokryte śniegiem góry. Wreszcie linia kolejowa skręciła na zachód i następnego dnia minęliśmy Samarkandę. Jak zwykle tory omijały miasto i tylko z daleka widać było zniszczone mury obronne i bramy z resztką niebieskiej barwy na wieżach. Niezbyt imponujące jak na słynne miasto potomków Dżyngis-chana.

I tak minął jeszcze jeden dzień. Wyglądało na to, że zbliżamy się do celu podróży. Już dalej nie mogli nas wieźć. Sądząc z atlasu, zbliżaliśmy się do południowej granicy Związku Sowieckiego, do Afganistanu było już tylko 200 kilometrów. Pociąg jechał powoli, jakby szukając odpowiedniego przystanku.

W końcu stanął, co dziwne, nie na pustym rozjeździe, ale na końcu bocznicy. Dookoła była łąka, a niedaleko widać było budowle miasta. Kilka osób, milicjantów i cywilnych, podniosło się z trawy i podeszło do pociągu. Czyżby nas oczekiwali?

– Zdrastwujtie, witajcie, witajcie w Czirakczi – powtarzali, przechodząc wzdłuż pociągu. – Wszyscy wysiadają. Koniec podróży!

Rozładowanie zajęło resztę dnia. Wieczorem zajechały kuchnie polowe z zupą i z chlebem. I to bez żadnych ograniczeń!

Noc była całkiem ciepła i przyjemnie było opuścić cuchnący wagon i przespać się pod gołym niebem.

Czyżby istotnie to był koniec podróży? Czy znaleźliśmy się w mlekiem i miodem płynącym kraju?

 


Date: 2015-12-11; view: 677


<== previous page | next page ==>
Rozdział 14 Tam i z powrotem | Rozdział 16 Przystanek Czirakczi
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.023 sec.)