Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 14 Tam i z powrotem

Trudno to było przewidzieć, ale pojechaliśmy w złym kierunku. Astrachań jako miejsce docelowe okazał się wyborem jak z ponurego żartu.

Park portu, ogrodzony i ze strzeżonymi bramami zamkniętymi na cztery spusty, ciągnął się dwustumetrowym pasem na odcinku niecałego kilometra, pomiędzy jedną z odnóg Wołgi a miastem, którego stare wieże widoczne były z daleka. Morza nie było widać. W szkolnym atlasie, który studiowałem w Kwaszy, wyglądało to całkiem inaczej. Astrachań miał być portem i nie wpadło mi nawet do głowy, że jest to port rzeczny i że do Morza Kaspijskiego jest jeszcze co najmniej sto kilometrów. Nikt mnie nie winił, ale czułem się odpowiedzialny za tak niemądry wybór, mimo że nikt nie mógł przewidzieć obecnej sytuacji i że ostateczna decyzja należała do ojca.

Patrząc na park z brzegu rzeki, widziało się przede wszystkim bezbarwny, choć gwarny tłum. Ze wszystkich stron dobiegały głosy mówiące w najrozmaitszych językach; urywki rozmów tu po rosyjsku, tam po polsku, żydowsku, rumuńsku, nawet po niemiecku. Prawdziwa wieża Babel.

Sprawdziwszy nasz dokument, milicjanci pozwolili nam wyładować się wraz z naszym dobytkiem i tak staliśmy na brzegu we trójkę, zagubieni, nie wiedząc, co dalej robić, gdzie się obrócić.

Nagle usłyszałem ten głęboki, niezapomniany, z lekka ochrypły głos: „Stefan! Stefan!” i nie miałem wątpliwości, do kogo należał. Wybuch radosnego śmiechu i ponowne: „Stefan! Stefan! Chodźcie tutaj! Dołączcie do nas!”.

Mój Boże! Hela? Hela! Tu, w tym parku! Tydzień temu rozstaliśmy się w Gorkim i wprawdzie mieliśmy się odnaleźć w Astrachaniu, ale w głębi serca bałem się, że rozstaliśmy się na zawsze. A teraz Hela stała na ławce w parku astrachańskiego portu i śmiejąc się, wymachiwała rękoma nad głową.

Zanim oprzytomniałem, byliśmy otoczeni przez przyjaciół: Helę, Olka, Magdę i Milę, Mietka i jego ojca. Pomogli nam przenieść bagaże i po chwili znów byliśmy razem z prawie wszystkimi pasażerami tratwy. Stłoczeni na dwóch ławkach i kawałku trawnika, ścisnęli się jeszcze trochę i zrobili dla nas miejsce. Mecenas Romer zreferował wydarzenia poprzedniego tygodnia.

Romerowie, Wassermanowie i Gruszyńscy przyjechali do Astrachania z różnych miast, w różne dni, innymi pociągami w ciągu poprzedniego tygodnia, ale nikogo do miasta nie wpuszczono. Już na stacji kolejowej, niezależnie od narodowości i posiadanych dokumentów, milicja ładowała wszystkich uchodźców na ciężarówki i wywoziła do parku w porcie, który, zamknięty i obstawiony strażą, stał się czymś w rodzaju obozu koncentracyjnego. Kilku młodym ludziom udało się w nocy przeleźć przez płot i zakraść się do miasta, ale już po paru godzinach zostali przez milicję odstawieni z powrotem. Z wyżywieniem było tragicznie; w parku dostępu do żywności nie było, ostatnia dostawa chleba odbyła się dwa dni temu, resztki skończyły się dziś rano. Z własnych przywiezionych zapasów nic już nie zostało. Ci, którzy zaznali kilku godzin swobody, mówili, że żywności w mieście jest pełno, bez kolejek i nawet bez kartek, w sklepach, w restauracjach, na rynku. Ale co z tego, kiedy do miasta nikogo nie wpuszczano?



Rozmowy o jedzeniu przypomniały mi, że i od naszego ostatniego posiłku upłynęło sporo czasu. Obawiałem się, że zapas kazańskiego chleba skończył się już poprzedniego wieczoru. Ale matka, zawsze przygotowana na czarną godzinę, sięgnęła do jednej z naszych pak i wydobyła kilka grubych, klinokształtnych pajd. Chleb był już twardy, czerstwy, nie tak jak w Kazaniu świeżutki, z chrupiącą skórką. Matka z trudem przełamała wielkie kawały i jakby cudem nakarmiła całą grupę trzynastu osób.

– Nawet z wodą jest beznadziejnie – kontynuował pan Romer. – Jest w parku kilka kranów, ale odcięli wodę, a głównego zaworu nie możemy znaleźć. Woda z rzeki nie nadaje się do picia, śmierdzi ropą, przegotować jej też nie ma na czym.

– Złożyliście jakieś zażalenie do władz? – spytał ojciec.

– Tak, oczywiście – odparł inżynier Wasserman. – Rozmawiałem z sierżantem, dowódcą straży. Powiedział mi, żeby nie martwić się o wodę, bo niewątpliwie deszcz będzie padał, a chleb przywiozą tegoż wieczoru. To było dwa dni temu. – Wzruszył ramionami.

– Tylko jedna z jego przepowiedni się sprawdziła – podjął Mietek. – Deszcz rzeczywiście spadł tej nocy i wody mieliśmy aż w nadmiarze. Nikt oka nie zmrużył, lało całą noc i bez żadnego schronienia przemokliśmy do ostatniej nitki. Zdołaliśmy napełnić wszystkie naczynia wodą, ale to było przedwczoraj i ten zapas też się już kończy. O myciu nie ma mowy. Jesteśmy tak brudni, że pewnie cuchniemy… Nie wiem, co lepsze: zdychać z pragnienia czy mieć nadzieję na deszcz i zapłacić za to całkowitym przemoczeniem i nieprzespaną nocą… – Tu przerwał mu daleki grzmot gdzieś od strony morza.

Odwróciłem głowę. Po czystym błękicie nieba, daleko na wschodzie, kilka chmurek wędrowało powoli nisko nad horyzontem u dalekiego brzegu rzeki. Powierzchnia wody, zmarszczona podmuchem wiatru, zamigotała złotem słońca zachodzącego za wieże starego miasta. Wielkie plamy ropy mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, ciągnąc się od przystani i ginąc w malowanej złotem wodnej dali.

Zmrok zapadł wcześnie, w parku nie było świateł, tłum stopniowo ucichł i gwar rozmów zastąpiły dźwięki nocy. Rozłożyliśmy legowiska, gdzie kto mógł. Mieliśmy do dyspozycji tylko dwie ławki, na jednej spała pani Romerowa, a drugą inżynier Wasserman, jak zwykle rycerski, odstąpił matce. Reszta grupy, jak i ogromna większość mieszkańców parku zległa na trawnikach i ścieżkach, ciasno upchani jak sardynki w puszce.

Hela i ja znaleźliśmy dosyć miejsca, by położyć się obok siebie, głowa do głowy, choć, ma się rozumieć, pod oddzielnymi kołdrami. Nikt nie zaoponował, nasi rodzice musieli się już przyzwyczaić do tego, że chcemy być razem. Rozmawialiśmy szeptem do późnej nocy.

Noc była ciepła. Astrachań leży na tej samej szerokości geograficznej co południowa Francja i jesień ledwie tu dotarła. Zaczął mi dokuczać głód, usta wyschły mi na pieprz i trudno było mówić. Ale to Hela zakończyła nasze pogaduszki: „Jeść mi się chce i usta mi wyschły, idę spać, dobranoc”.

Ciemne niebo migotało milionem gwiazd. Wielka Niedźwiedzica… Gwiazda Polarna… oczy zaczęły mi się zamykać…

Obudził mnie nagły chłód. Niebo było czarne jak smoła, gwiazdy znikły. Po włosach i twarzy spływała mi woda, w półśnie odruchowo oblizałem wargi. Już zupełnie rozbudzony, usiadłem, złożyłem dłonie, by chwytać w nie strugi deszczu. Jak dobrze zaspokoić pragnienie! „Helu! Helu! Obudź się! Pada!” Usiadła, złożyła dłonie i też piła. Rozejrzałem się. Jak okiem sięgnąć, kobiety, mężczyźni, dzieci siedzieli, wyciągając ręce, chłepcąc cudem im darowaną wodę.

Woda z nieba! A czy po niej będzie manna?

Błyskawica, zaraz potem grzmot. Drugi. Trzeci. Burza! Coraz bliżej, a z nią kaskady wody. Błyskawice jedna za drugą gonią się po niebie, oświetlając przedziwny spektakl: tłum ludzi ze złożonymi rękami uniesionymi do nieba, jak zgromadzenie wiernych na przedziwnych modłach.

Zaspokoiwszy pragnienie, zaspany, z lekka oprzytomniały, tłum ożył. Pojawiły się szklanki i kubki do natychmiastowego użytku; wiadra, dzbany i miednice na zapasy drogocennego płynu. Niektórzy łapali wodę w czapki i kapelusze, inni podnosili głowy i otwierali usta. W parę sekund pościel i ubrania przemokły na wskroś. Żwirem wysypana ścieżka zamieniła się w potok. Ale zebraliśmy dość wody chociaż na parę dni.

Jedna z przepowiedni sierżanta spełniła się już po raz drugi, ale chleba wciąż nie było, ani tego dnia, ani następnego… I tak, o pustych brzuchach, spędziliśmy w astrachańskim parku jeszcze cztery dni. Niebo było nam łaskawe, ale tylko częściowo: deszcz padał regularnie i wody mieliśmy dość, ale manny ani ziarnka.

Drugiego dnia głodówki matka dała mi dwa ostatnie kawałki cukru schowane na najczarniejszą z godzin, która już nadeszła. Podzieliłem się nimi z Helą. Lizaliśmy je po troszku, z namaszczeniem. Po czym głodowaliśmy jak wszyscy inni.

Niewiele pamiętam z tych czterech jałowych dni, nawet uczucia głodu, jedynie przedziwną ciszę, która zapanowała w zatłoczonym parku.

I utkwiła mi w pamięci duża żydowska rodzina z Besarabii, rezydująca naprzeciwko nas, na trawniku, po drugiej stronie ścieżki. Było tam kilkoro dzieci w różnym wieku; pierwszego dnia głośno płakały, potem już tylko pochlipywały z cicha, kwiliły żałośnie, aż uspokajały się, kołysane do snu przez jedną z kobiet. Jedynym szczęśliwym członkiem rodziny było niemowlę, regularnie karmione piersią przez ładną, młodą kobietę o długich, kruczoczarnych włosach. Zafascynowała mnie intymność tego aktu. Po każdym posiłku dziecko, przytulone do matki, prawie natychmiast zasypiało. W pewnym momencie matka pochwyciła moje spojrzenie i zawstydzony zapłoniłem się aż po czubek głowy. Uśmiechnęła się i odwróciła wzrok. Hela się roześmiała. Ale od drugiego czy trzeciego dnia niemowlę kwiliło coraz częściej, tuż po nakarmieniu, widocznie i mleko matki się skończyło.

Straciłem poczucie czasu. To zasypiałem i drzemałem, to się budziłem, tylko po to, żeby znów zasnąć. Inni dookoła też albo spali, albo siedzieli zdrętwiali, apatyczni. Któregoś dnia obudziłem się, rzuciłem okiem w stronę sąsiadów – malutkie dziecko znikło. Z najgorszym przeczuciem obudziłem Helę i wskazałem jej wzrokiem osamotnioną, czarnowłosą matkę. Hela wstała bez słowa, lawirując między rozwalonymi na trawniku ciałami, i przekroczywszy ścieżkę, już po chwili była z matką. Po czym odwróciła się do mnie i obie pomachały do mnie z uśmiechem.

– Z małym wszystko w porządku – powiedziała po powrocie Hela. – Babcia go karmi. Tam. – Wskazała palcem grupę rozłożoną trochę dalej. – Babci dziecko, wujek naszego malca – w tym miejscu ona się zaczerwieniła – umarło parę dni temu i babcia wciąż ma dość pokarmu.

Piątego dnia nienaturalna cisza w parku nagle się skończyła. Już z samego rana obudził mnie gwar głosów. Park ożył, jego mieszkańcy byli w ruchu. Wielu ciągnęło do strzeżonej bramy wejściowej i przed nią zebrała się już spora gromada. Ludzie wzajemnie coś sobie pokazywali, o czymś mówili. Czyżby przywieziono chleb? A może zupę?

Wstałem i zakręciło mi się w głowie. Zacisnąłem zęby, zrobiłem parę kroków i odzyskałem równowagę. Ojciec i mecenas Romer szli już w kierunku bramy, więc dołączyłem do nich. Na placyku przy bramie stał długi stół i dwóch milicjantów z karabinami na ramionach ustawiało za nim krzesła. Dwóch innych, trzymając karabiny z bagnetami przed sobą, nie dopuszczało tłumu bliżej bramy. Pan Romer zagadnął jednego z nich, ale nie dostał odpowiedzi. Ojciec spróbował z drugim, ale z takim samym skutkiem. Stracili słuch? Zaniemówili?

Domysły i pogłoski kursowały nerwowo we wszystkich językach: otworzą park i wypuszczą nas na wolność… wywiozą nas Bóg wie gdzie, pewnie z powrotem na Sybir… wszystkich mężczyzn wezmą do wojska… Przestałem słuchać, i tak nikt nic nie wiedział.

Jedynie ojciec Heli zachował zdrowy rozsądek.

– Najpierw nas zmiękczyli tą głodówką, celowo, a teraz nie będą się z nami cackali. Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Zobaczycie, do wieczora nikt tu nie zostanie. Milicja albo NKWD wszystkich stąd wywiezie. – I rzeczywiście, bardzo się nie pomylił. Ledwie skończył mówić, gdy kolumna otwartych ciężarówek zajechała przed bramę. Ale mijały godziny, ciężarówki stały, nie zjawiło się ani NKWD, ani żadna inna władza. Znów zapanowała apatia, ludzie się rozeszli. My też wróciliśmy do naszego biwaku na trawniku. Ojciec machnął ręką.

– Nie ma co się zastanawiać. I tak wcześniej czy później nam powiedzą. – Oparł się o ławkę i zamknął oczy.

– Święta racja. – Pan Romer poszedł za jego przykładem.

Po jakimś czasie hałas przy bramie znów mnie obudził. Tym razem zajechały dwa samochody osobowe i wychodziło z nich właśnie kilku oficerów NKWD i paru cywilów. Po chwili zjawiła się jeszcze jedna ciężarówka z paką zakrytą plandeką. Uchodźcy znów zaczęli się zbierać. Dołączyliśmy do nich.

Nowo przybyli zasiedli za stołem, z wyjątkiem jednego oficera, który wymaszerował przed stół i zwrócił się do tłumu. Czekając, podniósł rękę, gwar ucichł.

– Jak już chyba zrozumieliście – rozpoczął – w Astrachaniu nie ma dla was ani pracy, ani mieszkań. Natomiast tam – zakreślił ramieniem szeroki łuk – potrzebne są ręce do pracy. Kołchozy, warsztaty, fabryki, czekają na was! – Podniósł głos: – Obywatele! Prowadzimy wojnę z faszystowskimi psami, nasi walczą na froncie i giną, musimy wszyscy walczyć, jak możemy, a nasz ukochany wódz, towarzysz Stalin, powiedzie nas do zwycięstwa!

– Allah jest wielki, a Mahomet jest Jego prorokiem – szepnąłem do Mietka. – Jeszcze jeden przeklęty wiec!

Mówca przerwał, jakby mu nagle zabrakło natchnienia, i zaczął powoli przechodzić przed zebranymi, zaglądając ludziom w oczy.

– Pieprzony generał przed frontem oddziału honorowego czy co, u licha! – zamruczał Mietek pod nosem.

– Teraz będzie wzywał ochotników… – dodał ojciec.

– To jest przynęta – zaopiniował inżynier Wasserman – a kiedy będzie knut?

Oficer wrócił na swoje poprzednie miejsce przed stołem i znów obrócił się twarzą do tłumu.

– Jesteście wolnymi obywatelami – przemówił jak nauczyciel do tępych uczniów. – Możecie oczywiście zostać tu, w parku. – Przerwał, czekając, aż tłum przetrawi tę informację. W tym momencie wróciło mu natchnienie: – Ale kto nie pracuje, ten nie je! – wykrzyknął na cały głos.

Znaliśmy już ten stary, wyświechtany slogan.

Po dramatycznej przerwie znów rozłożył ramiona.

– Ojczyzna was potrzebuje! Potrzebuje waszych rąk, waszych głów, w śmiertelnej walce z faszystowskim najeźdźcą! Śmierć zaplutym karłom kapitalizmu! – dorzucił jeszcze jeden oklepany slogan, jakby go właśnie sam wymyślił. – Czeka na was praca, a wraz z nią będą mieszkania, będzie wyżywienie, wszystko, czego wam potrzeba.

Skończywszy przemówienie, jeszcze raz zlustrował tłum, obszedł stół i zajął ostatnie wolne krzesło za nim. Po swych wysiłkach krasomówczych przeszedł teraz do spraw praktycznych.

– Przyjechaliśmy wam pomóc. Głowa rodziny zgłosi się do mnie, podpisze dokument i możecie ruszyć w drogę… Ciężarówki czekają, by zawieźć was do wybranego miejsca. – Wskazał kolumnę na ulicy. – Głowy rodzin o nazwiskach od litery A do G do kolejki z tej strony. – Pokazał koniec stołu. – Ach tak, jeszcze jedno – dodał, jakby sobie dopiero teraz przypomniał. – Po podpisaniu dokumentu głowa rodziny może się zgłosić po chleb. – Wskazał ciężarówkę, z której dwóch milicjantów ściągało właśnie plandekę. – Bochenek na dorosłego i po pół bochenka na dziecko. Nawet na niemowlę – rzucił wspaniałomyślnie.

– Timeo Danaos et dona ferentes16 – zauważył po cichu pan Romer.

– Jak zwykle obiecanki cacanki, a głupiemu radość – dodał ojciec. – Bóg wie, co robić. Jechać diabli wiedzą dokąd? Zostać tu, w tych warunkach?

Nie śpiesząc się, wróciliśmy na nasze miejsca. Wyboru właściwie nam nie dali. Nasz pierwotny plan zakładał, że matka i ja zatrzymamy się w hotelu w Astrachaniu, a ojciec pojedzie do wojska i po nas przyśle. Ale o hotelu nie było mowy, Tatiszczewo leżało tysiąc kilometrów na północ od Astrachania, w tutejszym parku głodzili nas celowo, a to, żebyśmy się teraz rozstali, matka i ja jadąc bez ojca w nieznane, zupełnie nie wchodziło w grę. Rozłączone rodziny nie mogły w tych warunkach liczyć na to, że się kiedykolwiek odnajdą.

Matka przemówiła pierwsza:

– Nie mamy tu po co siedzieć – stwierdziła z przekonaniem i wszyscy się zgodzili.

– Ale zgłośmy się razem jako jedna grupa – zastrzegł inżynier Gruszyński. Niegdyś najgrubszy mieszkaniec Kwaszy, obecnie zaś bardziej kształtny, Gruszyński, dotychczas pogrążony w letargu, nagle odżył, z wysiłkiem podniósł się na nogi i dodał: – Pójdę pierwszy, zorientuję się w sytuacji i postaram się coś załatwić.

Poszedł w kierunku bramy i dołączył do kilkuosobowej kolejki.

Po kilkunastu minutach był już z powrotem, trzymając w jednym ręku arkusz papieru, a w drugim bochenek białego chleba, którego róg obgryzał z wyrazem bezgranicznej rozkoszy.

– Nie dali mi wyboru – wołał już z daleka. – Musiałem podpisać papierek, że jedziemy wszyscy do jakiejś Kopanowki, diabli wiedzą, gdzie to jest. Płynie się tam statkiem towarowym. Powiedziałem, że jesteśmy jedną dużą rodziną, podpisałem za wszystkich, a teraz każdy może iść osobiście po chleb.

I tak nazajutrz, nareszcie niegłodni, w wielojęzycznym tłumie liczącym około dwustu osób, załadowaliśmy się na mały statek, a właściwie barkę. Po całodziennej podróży w górę Wołgi, pod niebem zasnutym ołowianymi chmurami, wyładowaliśmy się wreszcie na przystani Kopanowki. Zbliżała się burza, ale tym razem naiwnie wierzyliśmy, że będziemy mieli dach nad głową.

Przystań Kopanowki ograniczała się do rachitycznego, drewnianego molo i zaniedbanej szopy. Jeden z marynarzy wyskoczył na molo i zanim jeszcze zdążył przycumować naszą barkę, z szopy wybiegł mężczyzna w mundurze, przypuszczalnie komendant portu. Za nim podążała eskorta w osobie starszego, siwego strażnika ze strzelbą zwisającą na sznurku z ramienia. Wyskoczyłem na molo. W miarę jak ze statku wynurzał się rosnący tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, wyraz zdziwienia na twarzy komendanta portu zmienił się w konsternację. Przeczytał dokument wręczony mu przez marynarza, zacisnął pięści i twarz wyraźnie pobladła mu ze złości. Ostatni uchodźca wychynął właśnie ze statku, członek załogi szybko odcumował, wskoczył na pokład i wciągnął za sobą trap.

W Kopanowce nikt nie został powiadomiony o naszym przyjeździe.

– Mieszkania, praca, żywność? Tu, u nas, w Kopanowce? – Komendant portu wybuchnął śmiechem. – A może raj też wam tu obiecali? Tylko durnie wierzą obietnicom NKWD! Dziś możecie przespać się tu, na przystani, a jutro rano zobaczymy.

Odwrócił się na pięcie, żeby wrócić do swojej szopy, ale otoczony zwartym tłumem, chcąc nie chcąc, musiał się zatrzymać. Przystań, jego królestwo, była bardzo skromna, ograniczała się do ogrodzonego i wybrukowanego kawałka nadbrzeża, na którym, oprócz tuzina ręcznych wózków ustawionych w rzędzie, nic innego nie było.

Rozczarowanie, dalsza niepewność i perspektywa jeszcze jednej głodnej nocy pod gołym niebem zmieniły nastrój ludzkiej gromady. Początkowe pomruki niezadowolenia przeszły w niedwuznaczne pogróżki.

– Zajmijmy jego biuro! – krzyknął jeden z uchodźców, wskazując szopę.

– Wiele pożytku z tego nie będzie – zaoponował inny.

– Nawet dziesięć osób się tam nie zmieści, a patrzcie, ilu nas tu jest.

– Brać ich! – wrzasnął wysoki, chudy, lecz krzepki uchodźca. I zanim komendant portu i wartownik zdążyli się obejrzeć, już trzymał obu za kołnierze, podnosząc ich, tak że ledwo dotykali nogami gruntu. Tłum się ożywił, wielu się zaśmiało, inni dawali dobre rady.

– Do rzeki z nimi, zróbcie im kąpiel!

– Utopić sukinsynów!

– Gówno i tak na wierzch wypłynie!

– Załatwmy to polubownie – zawołała jedna z kobiet. – Pozwólcie mu zadzwonić do towarzysza Stalina, on mu wyda instrukcje!

Tłum zaryczał ze śmiechu.

– Najpierw znajdźmy sklep spożywczy. Otworzymy go sobie, każdy weźmie, ile zdoła!

Niestety, jedyna ulica prowadząca z portu była pusta i opuszczona, żadnego sklepu w pobliżu nie było.

Pogróżki i przekleństwa rzucane ze wszystkich stron zaczęły się teraz mieszać z płaczem dzieci, z lamentem kobiet. Grupa uchodźców zmieniała się z minuty na minutę w groźny motłoch. Niektórzy ciągnęli już komendanta portu i wartownika na brzeg, grożąc im jednocześnie kastracją, rzuceniem szczupakom na pożarcie, powieszeniem na latarni (to ostatnie należało do najlepszej rewolucyjnej tradycji, ale latarni w porcie nie było), jeżeli komendant nie załatwi nam wszystkim natychmiast dachu nad głową i wyżywienia. Przerażony – nie bez przyczyny – a Bogu ducha winny człowiek obiecał zaspokoić wszystkie żądania tłumu. Pod strażą kilku bardziej bezwzględnych uchodźców pobiegł do biura i chwycił za telefon. Po kilku minutach sprawa była załatwiona i wartownik dostał nakaz zaprowadzenia nas na noc do krasnogo ugołka, czyli świetlicy. „Mnóstwo tam miejsca, spędzicie noc bardzo wygodnie. Dostaniecie chleb, zupę i wrzątek, ile dusza zapragnie”. Wartownik, który na ten czas rozsądnie zaszył się w jakimś kątku, wylazł teraz z ukrycia i stanął na czele pochodu.

„Obiecanki cacanki”, zauważył ktoś po polsku, ale byliśmy już tak zmęczeni i głodni, że perspektywa chleba, zupy i przespania się pod dachem na suchej podłodze pokonała nasze rewolucyjne zapędy i już bez oporu poszliśmy gromadą pustymi ulicami miasta, jak dzieci za przewodnikiem grającym na zaczarowanym flecie.

Ale Kopanowka to nie był Hamelin rodem z Hollywoodu, lecz rosyjska nieszczęsna, zapuszczona mieścina. Dobrze, że choć świetlica była duża i bez trudu pomieściła naszą grupę dwustu osób. Rozłożyliśmy się pokotem w kilku równoległych rzędach, i to nie jak sardynki, ale bardziej stylowo, głowami w jedną stronę.

Część obietnicy została spełniona, bo o dziwo, czekała już na nas ciężarówka z chlebem, po pół bochenka na głowę, dosyć na kolację. Zupa się nie zmaterializowała, ale kran z kipiątkiem był czynny. Gorąca woda bez ograniczeń, jak zapewniał nas komendant portu. Noc minęła bez dalszych wrażeń.

Gdy obudziłem się rano, mecenas Romer właśnie wpadał zdyszany z ulicy na salę.

– W kiosku na skwerze sprzedają żywność. Ale trzeba mieć naczynie. Byle co, aby duże! Raz-dwa, bo zbierze się kolejka! – ponaglał żonę, która gorączkowo grzebała w pace z naczyniami. Ojciec Heli złapał najbliższe ucho i pociągnął. W ręku trzymał duży, biały, emaliowany nocnik, największy, jaki w życiu widziałem. Pani Romerowa złapała za brzeg naczynia.

– To przecież nocnik! – zawołała, potwierdzając oczywisty fakt i ciągnąc naczynie w swoją stronę.

– Nie szkodzi! Może być! – krzyknął mąż, szarpnął i przyciskając cenne naczynie do piersi, wybiegł na ulicę.

– To naprawdę nie szkodzi – pocieszała samą siebie matka Heli. – Czysty, w ogóle mało używany, a przed zapakowaniem dobrze go wyszorowałam.

Tymczasem matka podała mi wiadro i zwitek banknotów.

– Szybko. Leć za mecenasem!

Stanąłem w kolejce. Była już długa, ale ponieważ jedynym produktem na sprzedaż był twaróg, a sprzedawczyni nakładała go sprawnie dużą chochlą, posuwała się szybko. W kwadrans byłem już z powrotem z kubłem pełnym twarogu.

W kolejce dowiedziałem się, że głównym obiektem przemysłowym w Kopanowce i raison d’être miasteczka jest duża przetwórnia mleka i, podczas kiedy jej główny produkt, masło w puszkach, przeznaczony był dla wojska, produkty uboczne, jak maślankę i twaróg, albo sprzedawano w kiosku, albo używano jako paszy dla świń w okolicznych kołchozach. Za pięć kilo twarogu zapłaciłem jednego rubla, czyli mniej więcej tyle, ile za dwa bochenki najtańszego chleba. Dowiedziałem się również, że w drugim kiosku można dostać po oficjalnych cenach i bez kartek wołowe i wieprzowe podroby: nóżki, flaki, wątrobę, płucka. Ale mama wzruszyła ramionami.

– Na surowo tego jeść nie możemy, a gotować nie ma jak i gdzie.

Nie pomyślałem o tym. W warszawskich restauracjach wprawdzie często jadłem befsztyk po tatarsku, ale surowiec był chyba inny niż tutejsze podroby. Trudno…

Następne kilka dni nie zostawiło śladu w mej pamięci.

Spędziliśmy je w tejże świetlicy, głównie leżąc na podłodze, podjadając twaróg, który z dodatkiem soli okazał się nie najgorszy, popijając go maślanką i wrzątkiem. Od czasu do czasu kupowaliśmy do tego za grube pieniądze chleb na czarnym rynku. Kopanowka była lepsza niż Astrachań, lecz zaledwie o kilka stopni na naszej skali.

Pracy jednak nie było ani w fabryce konserw, ani w przetwórni mleka, ani w okolicznych kołchozach. To, co funkcjonariusz NKWD mówił w astrachańskim parku, okazało się stekiem kłamstw, po prostu chcieli się nas pozbyć z Astrachania. I to im się udało za cenę fałszywych obietnic i jednej ciężarówki białego chleba.

Kopanowka była jednym z tych nieciekawych, szarych, zaniedbanych miasteczek, jakich w tym kraju były tysiące. Na spacery nie warto było chodzić, ulice monotonne, żadnej roślinności, nie było nawet parku. Pójście do jedynego w Kopanowce kina wymagałoby zbyt wiele wysiłku. Na zmianę drzemałem i czytałem po raz nie wiadomo który Cichy Don, jedną z książek, jakie przywłaszczyłem sobie w Kwaszy.

Pewnego wieczoru, trzeciego czy czwartego dnia pobytu w Kopanowce, podczas kolejnego posiłku składającego się z twarogu i wrzątku mama nagle powzięła decyzję:

– Dość mam tej dziury. Musimy się stąd wydostać.

Romerowie jedli kolację obok nas. Matka Heli pochyliła się nad jednym z pakunków, który oddzielał walizkę służącą nam jako stół od „stołu” Romerów.

– Nie śmiałam nic mówić, ale ma pani absolutną rację. Czas stąd wyjechać.

Nazajutrz ojciec i mecenas Romer udali się na zwiady. Znudzony nieróbstwem pobiegłem za nimi. Pierwszym celem była stacja kolejowa. W odróżnieniu od Kotłasu i Gorkiego mała stacyjka była pusta, opuszczona. Po chwili głośne chrapanie przywiodło nas do drzwi z tabliczką „Naczelnik stacji” i dalej do niszy za biurkiem, gdzie na drewnianej ławce rozłożył się kolejarz w mundurze. Zbudzony nagłym pojawieniem się dwóch panów w „miastowych” ubraniach, zerwał się z ławki i stanął na baczność. Nerwowo przygładził rozczochrane włosy, drżącą ręką zapiął rozchełstany kołnierz i rozprostował pomiętą bluzę. Musiał wziąć nas za nasłanych z góry inspektorów. Zupełnie jak w Rewizorze Gogola! Z trudem powstrzymałem się od śmiechu. Informacje, których nam udzielił, były wyczerpujące: nie, nie wie, kiedy następny pociąg zatrzyma się na jego stacji. Na pewno nie dziś i nie jutro. I chyba nie w tym tygodniu. Pociągi towarowe stawały w Kopanowce prawie codziennie, ale pasażerskie bardzo rzadko. Ekspres Astrachań–Stalingrad zatrzymywał się tylko po to, aby wysadzić albo zabrać „bardzo ważne osobistości”, nie zwykłych obywateli, dodał z lekceważeniem. A do towarowego pociągu nikomu nie wolno wsiadać, pod żadnym pozorem. Pilnujemy! – dorzucił z naciskiem.

Pod żadnym pozorem? Brzmiało to zbyt stanowczo jak na sowieckiego urzędnika. Czyżby był nieprzekupny? To się nie zdarzało, to niemożliwe! Towarzysz naczelnik stojący na baczność obok ławeczki, na której przesypiał godziny pracy, wyglądał jak każdy inny sowiecki urzędnik. Zabrzęczeć więc trzosem? Podziała?

Zapanowało milczenie. Ojciec i mecenas Romer wymienili spojrzenia. Naczelnik stacji nagle westchnął głęboko i otrząsnął się jak pies po kąpieli. Jakby się dopiero teraz obudził. Zorientował się, że mimo przyzwoitych ubrań przybysze nie są nasłanymi inspektorami, a po prostu uchodźcami. Odprężył się, odzyskał pewność siebie, usiadł za biurkiem i gestem wskazał dwa krzesła przed nim. Zetknięcie się pośladków towarzysza naczelnika z wyściełanym siedzeniem krzesła miało skutek wprost dramatyczny: teraz urzędował i był panem sytuacji. Nawet rozpiął kołnierz i brudny szary podkoszulek znów ujrzał światło dzienne.

Teraz wiemy, na czym stoimy, pomyślałem. Tak samo musiał rozumować pan Romer, bo w tej samej chwili położył na biurku dwa czerwońce, banknoty dziesięciorublowe, chowając je częściowo pod suszką. Sposób bycia naczelnika zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Uprzejmy, wyrozumiały uśmiech rozjaśnił mu oblicze i nie tracąc czasu, urzędnik przeszedł do sedna sprawy. „Dokąd chcecie jechać? Ilu was jest?” Ojciec pokrótce zapoznał go z naszą sytuacją, a on słuchał uważnie, to unosząc brwi ze zdziwienia, to kiwając głową i wyrażając zrozumienie przez cmokanie językiem.

– Najlepszą drogą jest rzeka – zadecydował. – Produkty fabryki konserw i przetwórni mleka wypływają stąd towarowymi statkami, które czasami biorą pasażerów. Niektóre mają nawet kajuty. – Tymczasem wyciągnął rękę i zwinnym ruchem przeniósł dwa czerwońce do kieszeni. – Będziecie musieli się dogadać z komendantem portu – ciągnął. – Idźcie tam teraz, a ja go uprzedzę. – Podniósł słuchawkę telefonu. Mówił po rosyjsku, ale bardzo szybko i z jakimś dziwnym akcentem. A może to był ukraiński? Nie wszystko zrozumiałem.

Po serdecznym pożegnaniu z uściskami rąk i klepaniem po plecach – czego to nie robią dwa czerwońce? – ruszyliśmy do nadbrzeża. Komendant portu, ten sam, któremu parę dni temu tłum groził stryczkiem, teraz, uprzedzony przez naczelnika stacji, stał się uosobieniem grzeczności. Perspektywa napełnienia kieszeni obudziła w nim namiętną chęć udzielenia nam jak największej pomocy. Dbając o naszą wygodę, kazał wartownikowi przytoczyć jeden z ręcznych wózków, żebyśmy mieli na czym usiąść. Wyciągnął rękę z paczką papierosów.

W sumie wyjazd z Kopanowki okazał się bardzo kosztowny. Oprócz naczelnika stacji i komendanta portu trzeba było przekupić szypra statku i wartowników na służbie. Ale za to wyjechaliśmy już na drugi dzień.

Przekupić szypra nie było łatwo. Nie to, że nie brał łapówek, problem polegał na czymś innym. Według komendanta portu tenże szyper „robi tyle interesów na lewo, że pieniędzy ma w bród, ale jakiś ciekawy podarunek w dowód wdzięczności za przysługę, to owszem… chętnie przyjmie. Ale dogodzić mu trudno, jest bardzo wybredny”.

Problem łapówki dla kapitana statku stał się więc przedmiotem żywych dyskusji w naszym kącie świetlicy. Jak zaspokoić jego wygórowane wymagania? Mieliśmy wciąż moje miękkie, luksusowe, składane łóżko, które rodzice kupili jeszcze w Pińsku i które nieodmiennie budziło podziw Rosjan jako cud kapitalistycznej techniki. W Kwaszy dobrze mi służyło, a teraz stało się biletem na przejazd dziewięciu osób z Kopanowki do Saratowa.

I tak po kolejnej nocy przespanej w świetlicy pożegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, załadowaliśmy dobytek na dwa ręczne wózki pożyczone od komendanta portu i wraz z rodziną Romerów pomaszerowaliśmy do przystani. Nasz statek płynął do Saratowa, ale naszym celem był obóz organizacyjny wojska polskiego w Tatiszczewie. Wassermanów i Gruszyńskich w tym czasie wojsko nie interesowało i postanowili zostać w Kopanowce.

W porcie komendant udzielił nam gościny w swojej szopie. Statek przypłynął w południe i gdy tylko się załadowaliśmy, ruszył w drogę. Szyper osobiście czynił honory domu, uścisnąwszy rękę każdemu po kolei.

– Nie mieliśmy w planie zatrzymywać się w Kopanowce – powiedział z uśmiechem – ale naprawdę chciałem wam pomóc wydostać się z tej zakazanej dziury. – Po chwili dorzucił nonszalancko: – A czy mógłbym zobaczyć to słynne składane łóżko? – Prezent przypadł mu do gustu i moje łóżko powędrowało natychmiast do kapitańskiej kajuty.

Wbrew zapewnieniom naczelnika stacji w Kopanowce nasz statek nie posiadał kajut dla pasażerów i całe dwa dni i dwie noce podróży do Saratowa spędziliśmy na pokładzie, na rufie, chroniąc się od wiatru. Dni były wciąż stosunkowo ciepłe, ale nocny chłód dawał się nam we znaki.

Nazajutrz statek zatrzymał się na kilka godzin w Stalingradzie, mieście, które później uległo całkowitej zagładzie w jednej z najważniejszych i najkrwawszych bitew drugiej wojny światowej. Poszliśmy pospacerować po mieście, nie w poszukiwaniu wrażeń turystycznych, ale – bardziej prozaicznie – szukając czegoś do jedzenia. Restauracja? Sklep spożywczy? Targ? Nie byliśmy wybredni. Z ogólnych wrażeń z miasta zostały mi w pamięci jedynie ciężkie, monumentalne budowle o imponujących marmurowych kolumnach i takichże szerokich stopniach wiodących do ozdobnych wrót.

Znaleźliśmy wreszcie restaurację. Kolejka u drzwi, znaczy, że otwarta! W sumie, wpierw przed budynkiem, a potem w środku, staliśmy w tej kolejce ze dwie godziny. Menu ograniczało się do zapiekanki z ziemniaków, podawanej w białych, żaroodpornych, niewielkich naczyniach, po jednej porcji na głowę. Byłem jak zwykle głodny i wszystko by mi smakowało, a ta zapiekanka była naprawdę dobra. Bez wysiłku zjadłbym dwie, a nawet trzy porcje. Zawiść mnie ogarnęła, gdy Hela oddała pół swojej porcji Olkowi, mówiąc: „Już się najadłam”. Co ona? Chora?

Czas było wracać do portu. Byłoby katastrofą, gdyby statek odpłynął bez nas z całym naszym dobytkiem. Szliśmy szybko bocznymi ulicami. Tutaj miasto było całkiem inne, brudne, zaniedbane, o chodnikach pełnych dziur, z drewnianymi, odrapanymi domami, które od lat bezskutecznie czekały na remont.

Wtem moje oko, wrażliwe na takie rzeczy, zatrzymało się na witrynie pełnej szynek, kiełbas i serów. Pewnie znów gipsowe makiety, ale sprawdzić nie zaszkodzi. Trąciłem ojca:

– Może coś dostaniemy na jutro?

Sklep był otwarty.

– Nie ma kolejki – stwierdził ojciec. – Chyba pusty.

– Chodźmy zobaczyć – zapaliła się Hela i powtórzyła to jeszcze raz. A więc nie była chora! Zapiekanki nie zjadła, a teraz jest głodna! Baby!

Sklep był wielki, ale pusty. Za ladą stały dwie sprzedawczynie zajęte rozmową, niezainteresowane klientami. Ojciec miał rację, nie warto było wchodzić. W jednym kącie coś jednak stało na półkach. Z rozczarowaniem odkryłem, że to wyroby toaletowe, woda kolońska Teże, proszek do zębów, sześciany brązowego mydła do prania. Ojciec Heli myszkował dalej, aż nagle zawołał z entuzjazmem:

– Spójrzcie! Kraby w puszkach!

I rzeczywiście, w kącie stała sterta niewielkich okrągłych puszek z etykietami Czatka. W naszych późniejszych podróżach po Związku Sowieckim jeszcze nieraz natykaliśmy się na te konserwy. Był to wartościowy produkt z Kamczatki przeznaczony tylko na eksport, ale wojna położyła kres eksportowi i kraby rzucono na rynek wewnętrzny; a jako że były zbyt drogie dla ogromnej większości ludzi, pozostawały często jedynym towarem w sklepach. Na szczęście mieliśmy jeszcze pieniądze i opuściliśmy sklep obładowani puszkami. Za rogiem natknęliśmy się na stragan czarnorynkowych lepioszek, placków zastępujących chleb, i mimo pośpiechu dokupiliśmy jeszcze kilka.

Do portu wpadliśmy w ostatniej chwili. Na statek wbiegliśmy zdyszani, ale chociaż raz niegłodni i z zapasem jedzenia na drogę. Pokład dygotał nam już pod nogami.

– Niepokoiłem się o was – powiedział szyper. – Nie wiedziałem, co się z wami stało, ale przecież nie ruszyłbym bez was – zakończył dobrodusznie.

* * *

Następnego popołudnia wyładowaliśmy się w Saratowie i z portu dostaliśmy się do stacji kolejowej. Jak można się było spodziewać, wielki budynek stacyjny był przepełniony. Tłumy okupowały przestronne sale, korytarze, urzędy i plac przed stacją. W planie mieliśmy złapanie pociągu do odległego o zaledwie trzydzieści kilometrów Tatiszczewa i dostanie się do obozu wojskowego. Wydawałoby się, że nic prostszego: przyjedziemy, ojciec wstąpi do wojska, pan Romer i Olek zgłoszą się na ochotnika i zostaną przyjęci z otwartymi ramionami. Reszta urządzi się jakoś w samym Tatiszczewie.

W oczekiwaniu na pomyślne zakończenie podróży znaleźliśmy kawałek wolnego miejsca na placu przed stacją, niedaleko wejścia, rozsiedliśmy się na bagażach, a ojciec i mecenas Romer poszli się rozejrzeć. Długo ich nie było.

– Chodźmy się przejść – zaproponowała Hela.

Magda dołączyła i poszliśmy wąską ulicą wzdłuż linii kolejowej. Ulica była jak wymarła, ani ludzi, ani ruchu kołowego. Doprowadziła nas do skweru, gdzie pod drzewami stały dość liczne ławki. Uderzyło nas, że wszystkie były zajęte przez grupy dziwnych obdartusów. Niektórzy spali rozciągnięci na ławkach, inni siedzieli, cicho rozmawiając. Jeszcze inni leżeli na trawniku dookoła skweru. Było ich chyba czterdziestu czy pięćdziesięciu. Niektórzy brodaci, inni po prostu nieogoleni, wszyscy brudni, zapuszczeni, odzież w strzępach. Nogi mieli owinięte szmatami, gdzieniegdzie tylko rzucała się w oczy para rozdeptanych butów. Taka duża grupa włóczęgów? Śmierdziało tu machorką i niemytymi ciałami gorzej niż na zatłoczonej stacji.

Ludzie w łachmanach nie byli niczym nowym na ulicach sowieckich miast. Obuwie składające się z kilku szmat i kawałka starej opony zastępującej zelówkę, wszystko razem związane sznurkiem, też nie było rzadkością. Ale tylu włóczęgów naraz? A może to więźniowie w drodze do obozu? Ale głowy nieogolone, a uzbrojonej straży nie widać. I każdy wiedział, że więźniom w tranzycie w czasie odpoczynku kazano kucać, łatwiej ich było w ten sposób pilnować; takie grupy spotykaliśmy już nieraz. Nie, to nie są więźniowie, pomyślałem. Więc kim oni są?

– Może lepiej wrócimy? – zasugerowałem moim towarzyszkom. – Kto wie, co to za jedni.

W tym momencie Magda, jak zawsze impulsywna, podbiegła do najbliższej ławki.

– To nasi! Mówią po polsku! – zawołała.

Podeszliśmy bliżej.

– Niech panienka siada. – Wskazał ławkę siwowłosy mężczyzna, robiąc miejsce dla Magdy.

– Może lepiej nie za blisko – zauważył jego sąsiad – jesteśmy zawszeni.

– Oni pewnie też – stwierdził filozoficznie siwy. – Czy po tym przeklętym kraju można podróżować bez towarzystwa wszy?

Prawdę powiedziawszy, jak dotąd uniknęliśmy poważnego zawszenia. Czasami pojedyncza wesz zawieruszyła się gdzieś w jakiejś fałdzie. Ot, taka niemrawo poruszająca się biaława plamka. Nie przerywając nawet rozmowy, rozgniatało się ją automatycznie między paznokciami kciuków. Ale zawszeni w pełnym tego słowa znaczeniu jeszcze nie byliśmy. Ale nic nie powiedziałem. Zrobili dla nas miejsce, przysiedliśmy się.

– Skąd panowie jesteście? Co tu robicie? – spytała Hela.

– Zwolniono nas z różnych obozów na Sybirze – odparł siwy. – Wszyscy z nas – tu wskazał i tych na ławkach, i tych rozrzuconych na trawniku – zjechali się tu w ciągu ostatnich kilku dni. Jesteśmy w drodze do Tatiszczewa, do wojska. Ale nie tak prosto tam się dostać. Pociągi są przepełnione, ludzie wiszą jak winogrona u drzwi i okien, siedzą na buforach. Zameldowaliśmy się u polskiego oficera łącznikowego na stacji – machnął ręką z rezygnacją – który kazał nam iść tu, na skwer, i czekać. Więc czekamy. Cierpliwie, tego się już nauczyliśmy. Jakie mamy inne wyjście? – Rozejrzał się po współtowarzyszach.

Pokiwali głowami, potaknęli po cichu.

Nasz rozmówca, którego wiek trudno było odgadnąć, na pierwszy rzut oka robił wrażenie takiego samego włóczęgi jak i inni, brudny, choć ogolony, w łachmanach, ale wyraźnie cieszył się szacunkiem. A na nogach, co dziwne, miał buty, zdarte, zniszczone, ale prawdziwe, skórzane, wysokie buty! Mówił językiem inteligenta. To chyba oficer, pomyślałem z respektem.

– Kilku z nas dostało się na pasażerski pociąg wczoraj – podjął po krótkiej przerwie. – Inni pojechali towarowym dziś rano.

Rozejrzałem się po otaczających nas postaciach, wychudzonych, zagłodzonych, o twarzach szarych, zapadniętych. Jeden z nich, siedzący po drugiej stronie oficera, wyglądał na jeszcze starszego od niego. Ze zwichrzoną czupryną koloru słomy i z zaniedbaną brodą przetykaną siwizną, wyglądał na dzikusa, mógłby i wzbudzać strach, gdyby nie łagodne oczy, nieskończenie smutne, wpatrzone w daleką przestrzeń.

Mimo grzejącego po macoszemu słońca, szczelnie otuleni w strzępy poplamionych fufajek, z rękoma schowanymi w rękawach, wszyscy wyglądali na zmarzniętych. Na głowach nosili, co się dało, najczęściej podarte, typowe rosyjskie czapki z nausznikami; owe zwisające nauszniki upodabniały ich do stada zabiedzonych wyżłów.

– Kiedyście ostatnio jedli? – spytała Hela.

– Wczoraj wieczorem dostaliśmy zupę – odpowiedział pan z brodą. – Dwie Polki w mundurach przywiozły kocioł dobrej gęstej zupy na wózku. Ale jak dziwnie wyglądały, kobiety w mundurach, i to w spodniach! Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Jedna przywiozła dziś rano chleb i kipiątek. Świeży, biały chleb… biały chleb – powtórzył, kręcąc głową. – Cudom nie ma końca…

Ale trzeba było wracać, trąciłem Helę łokciem.

– My też jedziemy do Tatiszczewa – powiedziała. – Kto wie, może się tam spotkamy?

Wróciliśmy na miejsce naszego biwaku. Obaj ojcowie już tam byli i pan Romer właśnie kończył sprawozdanie:

– Dostaliśmy tylko dwa miejsca na moskiewski pociąg jutro rano. Zatrzymuje się w Tatiszczewie. Więc pojedziemy tylko we dwójkę, doktor i ja, i wrócimy wieczorem.

– Jak Bóg da – dorzuciła pani Romerowa.

– No to chodźmy! – zawołał Olek, łapiąc za walizki.

– Dokąd? – spytałem zdziwiony. – Mamy dokąd iść?

– Wynajęliśmy hotelowy pokój na noc – roześmiał się pan Romer i pokazał mi klucz.

Obładowani bagażem ruszyliśmy za ojcem na stację, przez zatłoczoną salę i równie zapchane korytarze. Na końcu wąskiego korytarza stanęliśmy przed drzwiami z tabliczką „Biuro nr 6” i ojciec otworzył kluczem drzwi do niewielkiego pokoju.

– Za pięćdziesiąt rubli jeden z urzędników przekazał nam na noc swoje królestwo – wyjaśnił. – Mam nadzieję, że okaże się warte tych pieniędzy.

Tak było. Noc była chłodna i bezgwiezdna, chmurami zasnute niebo groziło deszczem. Pokoik był całkiem przytulny. Kurzu pozbyliśmy się łatwo, podłoga była względnie czysta, powietrze nieskończenie lepsze niż w publicznych salach i prawdopodobieństwo zawszenia dużo mniejsze.

Przesunęliśmy biurko i krzesła pod ścianę i przespaliśmy noc na jeszcze jednej twardej podłodze. Ale co to był za luksus mieć cały pokój dla dziewięciu osób! Rano obaj ojcowie pojechali do Tatiszczewa.

– Kobiety i dzieci pozostawia się w czasie wojny własnemu losowi – stwierdziła filozoficznie Hela.

Ale Tatiszczewo okazało się kolejnym niewypałem. Obaj panowie wrócili wieczorem, przynosząc torbę pożądanego czarnorynkowego chleba i mniej pożądane wiadomości. Warunki w polskim obozie były okropne. Żołnierze mieszkali w przepełnionych namiotach. Brakowało wszystkiego: namiotów, koców, mundurów, a przede wszystkim żywności. Do tysięcy ludzi już na miejscu co dzień dołączały setki nowych.

– Na razie cały ten tłum robi wrażenie motłochu – stwierdził ojciec. – Czy będzie z nich kiedyś wojsko? Czy według starej rosyjskiej tradycji poślą ich na front jako mięso armatnie?

Ojciec przerwał na chwilę, jakby czekając na odpowiedź, aż wreszcie podjął:

– Wyglądało na to, że będziemy musieli czekać godzinami tylko po to, żeby się dostać do urzędu rejestracyjnego. Kolejka do tego namiotu ciągnęła się w nieskończoność i mowy nie było, żebyśmy mogli wrócić do Saratowa tego samego dnia. Mieliśmy już dać za wygraną, kiedy ktoś wymienił nazwisko dowódcy, generała Boruty-Spiechowicza. Zostało nam jeszcze sześć godzin do pociągu do Saratowa i postanowiliśmy czekać. Napisałem parę słów na skrawku papieru i poprosiłem przechodzącego oficera, by przekazał go generałowi. Nie wiedziałem, czy generał będzie pamiętał moje nazwisko, przecież od wojny bolszewickiej minęło przeszło dwadzieścia lat. Po godzinie przyszedł po nas adiutant generała. Rzeczywiście, pamiętał mnie i zaprosił nas do kasyna oficerskiego na obiad. Chleb i kasza, ale z dużą ilością wódki.

Cierpią na brak lekarzy i w ogóle oficerów. Nikt nie rozumie, dlaczego podoficerowie i szeregowi wracają całymi gromadami, a oficerów bardzo niewielu. Nie ma dokładnych danych, ilu oficerów służby stałej i rezerwistów Rosjanie wzięli do niewoli we wrześniu 1939 roku, ale na pewno tysiące. W tym setki wojskowych lekarzy, Adama między nimi. – Wspomniawszy brata, ojciec przerwał i spojrzał na mamę.

Mecenas Romer podjął relację:

– Warunki w obozie są nie do opisania. Mało kto się porusza, większość, chora i wyczerpana, leży po namiotach. Ci, których widzieliśmy, to chodzące szkielety w strzępach mundurów czy w innych łachmanach. – Zaniemówił. Prawnik, któremu zabrakło słów?

Zapanowała cisza, aż po paru minutach ojciec znów zaczął:

– W obozie szaleją wszystkie zarazy: gruźlica, tyfus plamisty i brzuszny, czerwonka. Racje żywnościowe są niewystarczające. Śmiertelność jest bardzo wysoka. Boją się nadchodzącej zimy. Kurza ślepota, szkorbut i inne awitaminozy są nagminne, a preparatów witaminowych nie mogą dostać. Nawet obiecanej odwszalni wciąż jeszcze nie ma.

Po obiedzie generał zabrał mnie do swego namiotu na pogawędkę w cztery oczy. Powiedział, że planuje przeniesienie całej armii, dotąd rozrzuconej po kilku obozach, do Azji Środkowej, przypuszczalnie do Uzbekistanu. Generał radził, żebyśmy zapomnieli o Tatiszczewie i postarali się dostać w okolice Taszkentu. Taszkent, miasto chleba, twoja alternatywa. Ojciec spojrzał na mnie z uśmiechem.

* * *

Nawet wtedy, pod koniec roku 1941, kiedy pod naporem wojsk niemieckich Armia Czerwona cofała się na wszystkich frontach, władze sowieckie traktowały Polaków nie jak sojuszników gotujących się do walki ze wspólnym wrogiem, ale jak nieproszonych gości, których należy się pozbyć. Ten stosunek władz sowieckich stał się ważnym czynnikiem w decyzji rządu polskiego w Londynie, popartej przez Churchilla w czasie jego rozmów ze Stalinem w Moskwie, o przeniesieniu polskiej armii pod dowództwem generała Andersa ze Związku Sowieckiego na Bliski Wschód. Dopiero tam zagłodzeni i schorowani żołnierze otrzymali możliwość dojścia do sił, wyszkolenia i wreszcie wykazania swojej wartości bojowej na włoskim froncie.

Brak oficerów pomiędzy tysiącami zgłaszających się do obozów wojskowych, takich jak Tatiszczewo, stanowił nierozwiązaną zagadkę.

We wrześniu 1939 roku Armia Czerwona, współpracująca wówczas z Niemcami, zagarnęła setki tysięcy polskich jeńców. Część, głównie szeregowcy i trochę podoficerów, została zwolniona, ale większość dostała się do obozów jenieckich lub do więzień. Po amnestii zaczęli wracać pod sztandary, ale polskie władze nie mogły się doliczyć tysięcy oficerów.

Zapytania, dochodzenia, dyplomatyczne zabiegi władz polskich w Związku Sowieckim, jak również rządu brytyjskiego i polskiego rządu w Londynie, nie odniosły żadnego skutku. Władze sowieckie powtarzały w kółko tę samą śpiewkę: że wszyscy polscy jeńcy, więźniowie i przesiedleńcy zostali zwolnieni, a jeżeli nie zgłaszają się do wojska, to dlatego, że albo nie chcą, albo mają trudności z przejazdem.

Tysiące jeńców oficerów przepadły jak kamień w wodę. Plotkom nie było końca. Straszna prawda o zbrodni katyńskiej wyszła na jaw później i stała się powodem zerwania stosunków dyplomatycznych przez rząd sowiecki z polskim rządem w Londynie.

Wieść o Katyniu, miejscu mordu na polskich oficerach dokonanego przez NKWD na osobisty rozkaz Stalina, podpisany jeszcze przez kilku innych sowieckich przywódców, na krótko przedostała się do wiadomości publicznej, ale szybko poszła w zapomnienie. Kolejna z wielu zbrodni wojennych… Z czasem odkryto i inne miejsca kaźni. Rosjanie przyznali się do zbrodni dopiero po wielu latach.

Wśród ofiar znalezionych w grobach katyńskich był brat ojca, stryj Adam.

 


Date: 2015-12-11; view: 638


<== previous page | next page ==>
Rozdział 13 Statkiem po Wołdze | Rozdział 15 Długa droga w nieznane
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.031 sec.)