Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 13 Statkiem po Wołdze

Pociąg, do którego załadowaliśmy się w Kotłasie, jechał do Moskwy, ale my wysiedliśmy w Gorkim. W Związku Sowieckim nawet sowiecki obywatel musiał mieć specjalną przepustkę na odwiedzenie stolicy swego kraju; my oczywiście takowej nie mieliśmy.

Wcześnie rano, sapiąc i dysząc, pociąg wtoczył się na stację. Otworzyłem okno, powiało chłodnym, rześkim powietrzem. Z pociągu wysypał się tłum pasażerów, a my wraz z nim, cała grupa z tratwy, dopchaliśmy się do budynku stacyjnego.

Gorki to duży węzeł kolejowy. Stację okupowała tu niesamowita masa ludzi, musiało tam być co najmniej pięć osób na metr kwadratowy. W porównaniu z tym stacja w Kotłasie wydawała się teraz niemal pusta. Brud i śmieci nie uprzyjemniały widoku, a smród nie pozwalał oddychać.

Ludzie koczowali wszędzie, po salach, w korytarzach, w restauracji, w biurach, nawet w klozetach. Oni tu chyba zapuścili korzenie.

Nasz zespół z tratwy musiał się rozdzielić na grupki rodzinne; o znalezieniu miejsca razem na osiemnaście osób nawet nie mogło być mowy. Rodzice i ja staliśmy tak przez dłuższy czas, nie wiedząc, co robić, dokąd się obrócić, gdzie znaleźć najmniejszy choćby kącik. Aż matka zawołała: „Patrzcie, tam ktoś odchodzi, zrobi się miejsce” i zostawiając ojca z naszym dobytkiem, zaczęła się przepychać w kierunku pobliskiej kolumny. Ja pchałem się za nią z dwoma pakunkami w ręku i rzeczywiście – odchodząca para z dziećmi oswobodziła kawałek betonowej podłogi pomiędzy ścianą a na dwa kroki od niej odległą kolumną.

Zostawiwszy paki przy matce, wróciłem do ojca po jeszcze kilka sztuk bagażu. Obróciłem tak kilka razy, aż w końcu przenieśliśmy z ojcem resztę pakunków i zapełniliśmy miejsce zarekwirowane przez matkę. Taką samą metodę stosowaliśmy przedtem i później podczas wszystkich naszych podróży.

Zmęczeni całonocną jazdą rozsiedliśmy się na walizach w milczeniu. I co dalej? Matka siedziała, opuściwszy głowę, oczy miała zamknięte, ale chyba nie spała. Ojciec siedział oparty o ścianę, obejmując matkę ramieniem. Patrzył gdzieś w przestrzeń, zamyślony, skamieniały, zrezygnowany. I to ma być wolność gwarantowana nam przez amnestię?

Nie mogłem wytrzymać takiego bezczynnego siedzenia.

– Co teraz robimy? – zapytałem głośno, by przekrzyczeć zgiełk panujący na stacji. Ale odpowiedzi nie było. Zasnęli? Nie, ojciec miał oczy szeroko otwarte. – Tato, śpisz? Co będzie dalej? – powtórzyłem. Wiedziałem, że na moje pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Ojciec powoli zwrócił ku mnie oczy.



– Nie wiem, synku, nie wiem – odpowiedział głosem pełnym smutku.

Matka nagle wróciła do życia.

– Wiesz, wiesz, bardzo dobrze wiesz – odezwała się w nagłym przypływie stanowczości. – Idź wpierw, Stefanku, i poszukaj kipiątku. Napijemy się herbaty z cukrem i zjemy po kawałku chleba. Jest już późno, a o pustym żołądku trudno się myśli.

Z czajnikiem w ręku zacząłem przepychać się przez tłum w poszukiwaniu kranu z kipiątkiem, klozetu i, z nadzieją w sercu, bufetu. Rozglądałem się, gdzie jest kolejka, bo kolejka w tym kraju była najlepszym wskaźnikiem. Pierwszą kolejkę, do ubikacji, znalazłem szybko. Nie była nawet długa. A obok stała druga, do kranu z wrzącą wodą. Ale kolejki do bufetu nie znalazłem. Nic dziwnego, bo bufetu nie było. Wypiliśmy pseudoherbatę z prawdziwym cukrem. Mama dziwnym sposobem zawsze potrafiła znaleźć jeszcze jeden kawałek cukru. Zebrała gdzieś cały woreczek nierówno porąbanych kostek. Dokończyliśmy resztę białego chleba Zofii Antonowny. I rzeczywiście pomogło.

– Masz rację, mateczko – ożywił się ojciec – patrzeniem w sufit niczego się nie załatwi. – Wstał. – Pójdę się rozejrzeć, a ty poszukaj Heli, jeśli chcesz, ale nie zostawiaj mamy samej zbyt długo, raczej przyprowadź Helę tutaj.

– Idź, idź – dodała mama. – Dam sobie radę. Romerowie są tam, koło drzwi. – Wskazała palcem drugą stronę sali. – Widziałam, jak tam znaleźli miejsce w tym samym czasie, co i my. Mecenasowa machnęła do mnie ręką.

Znalazłem wszystkie trzy siostry śpiące, oparte o ścianę i wzajemnie o siebie.

– Weź ją na spacer – powiedziała matka Heli. – Głowa ją bolała, świeże powietrze dobrze jej zrobi. – I potrząsnęła Helę za ramię.

Znalezienie świeżego powietrza było niemożliwe. Plac przed stacją był zatłoczony jeszcze bardziej niż budynek stacyjny. Zapchane też były wszystkie odchodzące odeń ulice. Zielony skwerek pośrodku przypominał raczej biwak niż ogród w centrum miasta.

Świeże powietrze? Lepiej nie pytać. Wiatr powiał akurat od strony zieleńca i wodząc okiem za źródłem, zauważyłem półobnażone postacie przykucnięte w krzakach. Tak publicznie? Nie chciało mi się wierzyć. Ale to był dopiero początek. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że utrata godności osobistej jest pierwszym krokiem na drodze do poniżenia.

– Chodźmy stąd – wziąłem Helę pod rękę.

Jeszcze w drodze na Sybir staraliśmy się zachować resztki godności, wieszając koc dookoła prymitywnej toalety. Wtedy nie przyszło mi nawet do głowy, że wkrótce i my się stoczymy.

Szliśmy w milczeniu, bez celu, skręcając to w jedną ulicę, to w drugą. Było nam smutno. Szliśmy w tłoku, w brudzie ulic niezamiatanych od miesięcy, w smrodzie ludzkiego mrowia. Ludzie koczowali na chodnikach, nawet na jezdni. Dobrze, że ruch kołowy był minimalny. Czasem tylko przejechał samochód osobowy lub ciężarówka, przetoczyła się furmanka. Nie było tu czego szukać. Poszliśmy z powrotem na stację i przysiedliśmy się do mamy. Ojciec wkrótce również wrócił, ale bez żadnych nowin. Nie przyniósł nawet plotek. A plotki były ważnym źródłem informacji, namiastką gazet. W gazetach i tak trzeba było czytać między wierszami, aby znaleźć ziarnka prawdy. Z wszechobecnych głośników płynęły same kłamstwa. A z plotek można chociaż było wyciągnąć własne wnioski.

– Rozkładu jazdy oczywiście nigdzie nie ma – zdawał sprawę ojciec. – Nikt nie wie, kiedy będzie następny pociąg na południe. Oczekują pociągów dziś wieczór, jutro rano, ale albo lokalnych, albo do Moskwy, albo na wschód do Kazania i na północ do Kotłasu. Może pojedziemy do Władywostoku, jutro ma się tu ponoć zatrzymać transsyberyjski pociąg? – zażartował, ale nikt się nie roześmiał. – Pytałem kolejarzy o pociąg do Astrachania albo chociaż w tamtym kierunku, ale nikt o takim nie słyszał. Może będzie w przyszłym tygodniu… to była jedyna odpowiedź.

Na stacji w Gorkim spędziliśmy kilka dni i nocy, szybko tracąc rachubę czasu. Sami zapuściliśmy korzenie pomiędzy filarem podtrzymującym sufit a ścianą. Popijaliśmy gorącą herbatę. Wypełnialiśmy czas staniem w kolejkach: po zupę, po wrzącą wodę, do klozetu. Któregoś dnia ojciec zdołał gdzieś kupić bochenek chleba i kosteczkę masła. Innego dnia ja zdobyłem kilka bułek na czarnym rynku. Przy innej okazji matka wróciła, niosąc triumfalnie bochenek chleba i wianek kiełbasy, i mieliśmy ucztę. Może nie jest tak źle… Zadziwiające, jak pełny żołądek wpływa na światopogląd.

Pewnego dnia mama wróciła z wyprawy do toalety.

– Wyobraźcie sobie – powiedziała – że chciałam otworzyć torebkę, a ona już była otwarta. W środku złapałam jakąś drobną rączkę. Patrzę, a to mały Tatarczuk, wychudzony, może sześcio- czy siedmioletni. Ciocia, nie sierdities', nie gniewaj się, ciociu, powiedział rozbrajająco i tyle go widziałam. Ale uciekł z niczym.

W poszukiwaniu świeżego powietrza udawaliśmy się z Helą na coraz dalsze wyprawy ulicami miasta. Ruch pieszy wszędzie był duży, ale im dalej od stacji, tym mniej ludzi biwakowało na chodnikach.

Wszędzie pełno było mężczyzn w mundurach: milicjanci, żołnierze, enkawudziści i jeszcze inni, których mundurów nie znałem. Któregoś popołudnia znaleźliśmy się w ładnym, dobrze utrzymanym, czystym parku, był tam nawet bufet w kiosku. I to otwarty! Niestety, jedynym artykułem w sprzedaży były pestki. Jedliśmy je z rożków zwiniętej gazety. A kiedy wróciliśmy do tego samego parku następnego dnia, stracił już swą dziewiczą czystość; ścieżki i trawniki niemal zniknęły pod łupinami pestek. Ale do kiosku znów stała kolejka. Dobry to był znak, więc dołączyliśmy. Tym razem sprzedawali po szklance kefiru i po bułce na głowę. Lepsze od pestek. Czego można się spodziewać jutro?

Aż wreszcie któregoś wieczoru ojciec wrócił z kolejnej wyprawy po plotki sprężystym krokiem i z uśmiechem na twarzy. Już z daleka widać było, że niesie dobre nowiny.

– Spotkałem Polaków – powiedział – dwóch facetów, strasznie obdartych, ale widać, że inteligentni ludzie. Poczęstowałem ich machorką. Powiedzieli, że są w drodze do Tatiszczewa koło Saratowa, gdzie jest ponoć centrum organizacyjne naszego wojska. Nie byli pewni, czy dowodzi nim Szyszko-Bohusz czy Boruta-Spiechowicz. Pamiętasz Borutę, mateczko?

– Tego, co dowodził w Cieszynie? – spytała matka.

– Tak, był moim dowódcą pułku. Na generała awansował już w latach dwudziestych. Może będzie mnie pamiętał.

Ojciec spędził w wojsku osiem lat. Po skończeniu medycyny w Moskwie służył od 1914 roku w carskiej armii, a po rewolucji w wojsku polskim. W czasie wojny bolszewickiej był lekarzem 4. Pułku Strzelców Podhalańskich. Po wojnie pułk stacjonował w Cieszynie, rodzice tam mieszkali i tam urodził się Jurek.

– Chyba mnie pamięta – powtórzył ojciec. – Saratow leży nad Wołgą, tysiąc kilometrów stąd na południe, a Astrachań jeszcze tysiąc kilometrów dalej. Podobno kursują statki do Saratowa i do Astrachania. Ci dwaj mówili, że warto spróbować dostać się na statek. Jutro rano pójdę do portu, żeby się rozejrzeć.

Dowiedziałem się też, że Wassermanowie, ojciec i syn, i Żółtyńscy pojechali dziś rano do Moskwy, a Gruszyński z żoną i inni, którzy byli z nami na tratwie, zniknęli bez pożegnania. Romerowie wciąż czekają na pociąg do Astrachania.

O tym wiedziałem już od Heli.

Rano ojciec wybrał się do portu rzecznego i wrócił rozpromieniony z biletami w ręku. Nie do Saratowa, lecz do Astrachania, miasta wymienionego w naszym dokumencie amnestyjnym.

– Podobno Saratow jest tak przepełniony uchodźcami, że za żadne skarby nie można dostać pomieszczenia. Musiałbym pojechać do Tatiszczewa, może na dzień czy dwa, ale nie mógłbym was przecież zostawić samych na stacji w Saratowie, gdzie podobno jest dużo gorzej niż tutaj, jeżeli to możliwe. Zarezerwowałem więc dwie kajuty do Astrachania. Wydałem majątek, ale przecież należy się nam trochę luksusu. – Ojciec wzruszył ramionami i zwrócił się do mnie: – Rozmawiałem z mecenasem Romerem o was. Proponowałem, że zabierzemy Helę z nami, ale kategorycznie odmówił. Zresztą dobrze go rozumiem, na jego miejscu zrobiłbym to samo. Rozłączone rodziny mogą się już nigdy nie odnaleźć. Ale obiecał, że zrobi wszystko, co może, żeby też dojechać do Astrachania. Tam postara się nas znaleźć. Statek rusza w drogę dziś wieczór. Do portu jest daleko i musimy znaleźć jakiś środek lokomocji.

– A co będzie w Astrachaniu? – spytała mama.

– Znajdziemy hotel, wy w nim zostaniecie, a ja pojadę z powrotem do Saratowa i stamtąd do Tatiszczewa. Mam moją książeczkę oficerską, więc nie będzie trudności ze wstąpieniem do wojska. Podobno stan zdrowotny w obozie jest okropny, a lekarzy brakuje. W ogóle brakuje oficerów. Oczekiwali powrotu tysięcy z obozów jenieckich i rzeczywiście, ludzie wracają masowo, ale głównie szeregowcy i trochę podoficerów. – Ojciec zamilkł na dłuższą chwilę, a potem dodał: – Są pogłoski, że bolszewicy wysłali oficerów na Ziemię Franciszka Józefa na Morzu Białym i że nie wrócą stamtąd przed wiosną. Może i Adam tam jest?

Jak tylko załatwię powrót do wojska i dostanę papiery, to albo pojadę, albo poślę po was do Astrachania. Na pewno będą kwatery dla rodzin oficerskich. A ty, mateczko, będziesz mogła rozejrzeć się za pracą w szpitalnym laboratorium.

Jak wielu innych doświadczonych oficerów, włączając generałów, ojciec myślał kategoriami poprzedniej wojny: względnie stała linia frontu, rodziny oficerskie gdzieś na bliskich tyłach, ordynansa posyła się po żonę.

Reszta dnia minęła szybko. Hela wiedziała już o naszym wyjeździe. Pożegnaliśmy się ze łzami w oczach i z bólem w sercu, ale miałem dziwną pewność, że w Astrachaniu się odnajdziemy. Zafascynowany czekającą nas podróżą Wołgą, dwa tysiące kilometrów jedną z największych rzek świata, chodziłem jak we śnie. Nie chciałem nawet myśleć, że może już więcej nie zobaczę Heli. Dopiero wieczorem, na statku, poduszka przemokła mi od łez.

Tymczasem ojciec znalazł woźnicę z furmanką, załadowaliśmy rzeczy i pojechaliśmy do portu. Przycumowany do nadbrzeża stał duży, biały, lśniący czystością, prawdziwy statek pasażerski. Zwał się ŁOMONOSOW.

Tak skończył się nasz pobyt w mieście Gorki, właściwie nawet nie w mieście, ale na stacji kolejowej. Stare to i historyczne miasto, które z czasem wróciło do swej dawnej nazwy Niżny Nowogród, na pewno było ciekawe, pełne zabytków i godne zwiedzenia, ale w mojej pamięci została tylko ta nieszczęsna ludzka masa stłoczona na brudnym dworcu. Gorki znaczy po rosyjsku „gorzki” i ten smak mi po nim pozostał.

* * *

Łomonosow należał do innego świata, nie do Związku Sowieckiego, który znaliśmy. Nasze sąsiadujące ze sobą kajuty na pokładzie miały duże bulaje, grube dywany i umeblowanie składające się z brązowych skórzanych tapczanów, biurek i wygodnych krzeseł. Bagaże przywieziono nam na wózku i tragarze, nie bojąc się utraty „godności robotnika”, wzięli napiwki bez zmrużenia oka.

Pomogłem rodzicom rozsortować bagaż i mama, widząc moją niecierpliwość, posłała mnie, żebym zwiedził statek. „Znajdź przy okazji restaurację czy bufet”, dodała. Z kajuty wychodziło się na wyłożony dywanem korytarz, po którego obu stronach znajdowały się wypolerowane drzwi kajut, kilka z nich opatrzone mosiężnymi tabliczkami z nazwiskiem i rangą oficera. Na końcu korytarza, na rufie, była duża sala dla palących, z głębokimi fotelami, stolikami pełnymi popielniczek, z mosiężnymi spluwaczkami w kątach. Ale bufetu czy restauracji ani śladu.

Zszedłem schodami na niższe piętro. Taki sam korytarz z kajutami po obu stronach. Szklane drzwi na obu końcach. Poszedłem w lewo, w kierunku dziobu. Pchnąłem drzwi i znalazłem się na tarasie obserwacyjnym tuż pod mostkiem kapitańskim. Przemierzyłem korytarz w przeciwnym kierunku. Stanąłem przed szklanymi drzwiami, na których – miła niespodzianka! – złotymi literami napis głosił Restoran. Mogłem go pocałować! Lekko pchnąłem drzwi – zamknięte. Godziny otwarcia? Jadłospis? Nie ma nic: tajemnica państwowa.

Nagle coś mnie tknęło: gdzie są inni pasażerowie? Jak dotąd nie spotkałem nikogo. Tu i tam kręcili się członkowie załogi, ale pasażerów ani śladu. To mnie zaniepokoiło. Z jednej strony Łomonosow był w naszym dotychczasowym doświadczeniu pierwszym środkiem transportu w Związku Radzieckim, na który można było kupić bilety bez kolejki i bez łapówki, który nie był absurdalnie przeładowany, za to był zadbany. Korytarze pachniały czystością i nawet toalety nie zatruwały powietrza. Ale z drugiej strony, czy mieliśmy prawo do podróżowania takim statkiem? Może był zarezerwowany dla członków partii lub dla urzędników ze specjalnymi przepustkami. Może ojcu sprzedali bilety przez pomyłkę i przy pierwszej kontroli wysadzą nas gdzieś w stepie?

Wyszedłem na pokład i stanąłem przy balustradzie, niedaleko pomostu, po którym załoga wnosiła na pokład paki i skrzynie różnych rozmiarów i kształtów. Kierował tym młody oficer o skośnych oczach Tatara i dziobatej twarzy.

– Piękny statek – zagaiłem.

– Nic dziwnego – odpowiedział, wyraźnie zadowolony z pochwały. – Specjalnie zbudowany w niemieckich stoczniach przed pierwszą wojną dla cara Mikołaja. Statek wycieczkowy dla dworu.

– A gdzie są pasażerowie? – dałem upust moim wątpliwościom. – Nas jest tylko troje. A przecież niedługo ruszamy? – Miałem jeszcze wiele pytań na końcu języka: jak długo płynie się do Astrachania? Gdzie zatrzymujemy się po drodze? Czy otworzą restaurację? Kiedy? Ale nauczyłem się nie zadawać zbyt wielu pytań, na ogół wzbudzały nieufność.

Młody oficer był rozmowny, nie czekał na pytania.

– Ruszymy, jak tylko skończymy ładować. Dużo już nie zostało. A pasażerowie? Tu pewnie nikt więcej nie wsiądzie. Tylko paki. Bilety są drogie i ludzie wolą jechać pociągiem. W dzisiejszych czasach tylko urzędnicy w oficjalnych misjach płyną z nami, bo oni nie płacą. Może w Saratowie ktoś dołączy wam do towarzystwa. – Uśmiechnął się miło – ale wątpię. Za to w Kazaniu czekają już na nas setki pasażerów, niestety, sami mężczyźni, a szkoda. W dodatku pasażerowie bez biletów, zobaczycie sami! – Znów się roześmiał. – Muszę wracać do roboty. Izwinitie, wybaczcie! – Zasalutował i odszedł.

Sympatyczny facet, mówi do mnie przez wy, jak do dorosłego.

Czas wracać do kajuty – może matka znalazła coś do jedzenia? Miała przecież w tej dziedzinie niebywałe zdolności. A może otworzyli restaurację? Może chociaż wywiesili jakieś zawiadomienie? Ale drzwi restauracji wciąż były zamknięte. Wywieszki żadnej nie było. Dobrze, że matka przez ten czas nie próżnowała. Zasięgnęła języka, znalazła kran z wrzącą wodą.

– Właśnie miałam zamiar cię poszukać – powiedziała. – Restauracja będzie dziś zamknięta przez cały dzień, ale jutro przypuszczalnie wydadzą posiłek dla pasażerów. A jeśli nie jutro, to pojutrze. Zjemy teraz resztę chleba z herbatą, a potem wy zejdźcie ze statku i zróbcie zakupy. Jarmark jest ponoć bardzo blisko.

Biurko w kajucie rodziców z łatwością zastąpiło nam stół. Po posiłku byliśmy gotowi do wyjścia. Młody Tatar wciąż pilnował załadunku.

– Zdrastwujtie, poruczniku – pozdrowił go ojciec. – Zdążymy jeszcze zejść na ląd, żeby poszukać czegoś do jedzenia na drogę? A może później restauracja zostanie otwarta?

– Tak, macie jeszcze dość czasu – odpowiedział. – Co najmniej godzinę, a targ jest tuż za rogiem. – Wskazał zakręt ulicy po drugiej stronie ogrodzenia. – Ale pogadajcie przedtem ze strażnikiem, żeby was poznał i wpuścił z powrotem. – Po chwili dorzucił: – Co do restauracji, to nie jestem pewien, na waszym miejscu nie liczyłbym na nią. Niby mają wydawać co najmniej jeden posiłek dziennie. Na ogół gotują albo szynkę z soczewicą, albo soczewicę z szynką, co kto woli. – Roześmiał się od ucha do ucha. – Ale to w teorii. Wątpię, żeby była otwarta przed Kazaniem, czyli jutro wieczorem. Lepiej kupcie jedzenia na dwa dni.

Za rogiem znaleźliśmy typowy rosyjski targ, wiejskie produkty rozłożone na rachitycznych taboretach, kulawych stolikach czy po prostu na chustach rozpostartych na ziemi. Kupiliśmy chleb, słoninę i kilka cebul. Jak zawsze, ceny wielokrotnie przewyższały oficjalne, sklepowe. Z tym że w sklepach albo nic nie było, albo stały do nich ogromne kolejki. W dodatku nie mieliśmy nawet kartek na chleb. A tu, na jarmarku, okoliczni kołchoźnicy sprzedawali własne produkty i mogli żądać takich cen, jakie klienci, niemający wyjścia, gotowi byli zapłacić.

Wracając z targu, minęliśmy coś, co wyglądało na sklep spożywczy. Spojrzałem na witrynę i serce mi zabiło. Leżały tam ogromne szynki, kręgi wyjątkowo różowej kiełbasy, połcie białej jak śnieg słoniny. Ojciec spojrzał na mnie i widząc mój entuzjazm, roześmiał się:

– Nie ciesz się, synu, to tylko gipsowe makiety.

Wróciliśmy na statek. Właśnie skończyli ładowanie, maszyny puszczono już w ruch i pokład dygotał pod nogami. Ruszyliśmy w drogę.

Zostawiwszy zakupy w kajucie, wyszliśmy na taras obserwacyjny. Nawet tutaj, blisko źródeł, Wołga rozlewała się szeroko, dużo szerzej niż Wisła pod Warszawą czy Dźwina Północna w Krasnoborsku. Ale na brzegach oko nie miało na czym spocząć. Od chwili, gdy zostawiliśmy za sobą dymiące fabryczne kominy Gorkiego, widok z obu stron nie zmienił się chyba wiele od czasu, kiedy Iwan Groźny wyruszał na Kazań: płaskie brzegi, lasy, ubogie wsie, zapuszczone miasteczka z cerkwiami o cebulastych kopułach i znów lasy, pola, łąki, a na nich nieliczne stadka bydła i koni.

Na drugi dzień rano widok pozostał niezmieniony. Natomiast w południe otworzyła się restauracja i podano nam, jak przewidział mój znajomy Tatar, gotowaną szynkę z soczewicą. Oprócz nas i kilku oficerów z załogi, siedzących przy drugim końcu długiego stołu, nikogo więcej nie było. Za to posiłek pamiętam nie mniej dokładnie niż jego cenę – 16 rubli za porcję. Dużo więcej niż dzienna płaca lekarza. Ale ojciec zawsze miał gest. Namówił mnie – bez wielkich trudności – na drugą porcję. Sam mnie pouczał jeszcze w dzieciństwie: „Pamiętaj, Stefanku, pieniądze są po to, żeby je wydawać”. Miał świętą rację, z czasem wiele wydarzeń w moim życiu potwierdziło tę zasadę.

Po południu rzeka stała się jeszcze szersza i oba brzegi zlały się z widnokręgiem. Od tej chwili brzegów już więcej nie widzieliśmy, jedynie dopływając do portu, albo dużo później, w ogromnej delcie Wołgi.

Restauracja pozostała zamknięta przez resztę dnia. Widocznie mój apetyt wyczerpał jej zapasy.

Rano obudził mnie niespodziewany dźwięk wielu głosów, donośne rozmowy nawet tuż pod moim bulajem, z których nie rozumiałem ani słowa. Rozsunąłem zasłony. Statek stał w porcie. Pokład był zatłoczony ludźmi. Sami mężczyźni o skośnych oczach – Tatarzy. Na pewno jesteśmy w Kazaniu, stolicy Tatarskiej Republiki, i to o tych pasażerach mówił mi dziobaty oficer. Szybko się umyłem, ubrałem i poszedłem do kajuty rodziców. Ojciec stał przy otwartym bulaju i rozmawiał z kilkoma młodymi ludźmi. Mówili łamanym rosyjskim.

– Rekruci – oznajmił ojciec.

Ubogo wyglądali ci przyszli żołnierze w starej, znoszonej odzieży, ale każdy dzierżył pod pachą okrągły bochen chleba, wielkości co najmniej koła od wozu. Ojciec obrócił się do matki.

– Czas na handel?

Matka skinęła głową. Ojciec wrócił do bulaja.

Zorientowałem się nagle, że z zewnątrz dobiegają i inne dźwięki, zawodzenie, jęki rozpaczy, żalu, lament. Głośny płacz, jak zawodowych płaczek na pogrzebie. Złapawszy pajdę chleba, wybiegłem na pokład. Z trudnością dopchałem się przez tłum do burty. Nadbrzeże wypełnione było szczelnie tłumem kobiet, dzieci i starców. Jedni machają chustami, inni, na kolanach, wznoszą ręce do nieba, wszyscy ocierają oczy. Znów głośny płacz, niezrozumiałe słowa pożegnania, dziwne śpiewne zawodzenie.

Stałem zafascynowany tą obcą mi sceną, tak inną, a jednak tak zrozumiałą i tak bardzo smutną.

* * *

Matka opowiadała mi potem, że w czasie pierwszej wojny światowej wiele razy widywała podobne sceny. Chłopki odprawiały swych mężów i synów do wojska śpiewnym lamentem: „Oj… odlatuje mój gołąbeczek… aaa… poleci w obce strony… nigdy go już więcej nie utulę… w ciemną mogiłę, z dala od domu, złożą mego sokolika… aaa… wierzba mu tylko zapłacze nad grobem… aaa…”.

– Często miały wtedy rację, teraz pewnie też ją mają. – A po chwili dodała: – Wojna najmocniej dotyka kobiety i dzieci.

Nie rozumiałem tego – przecież to mężczyźni są mięsem armatnim, oni idą walczyć i giną…

* * *

Stałem przy burcie przez dłuższą chwilę, ale głód zmusił mnie do powrotu do kajuty. Mama znajdzie pewnie jeszcze kawałek chleba, może nawet z herbatą czy choćby kipiątkiem.

Tłum na pokładzie był tak gęsty, że bez użycia łokci bym się nie przepchał. W przeciwieństwie do rodzin na brzegu rekruci na pokładzie stali cicho, jakby zdrętwieli, od czasu do czasu apatycznie tylko odmachiwali matkom i żonom.

Ale co się dzieje pod bulajem naszej kajuty? Rekruci pchają się jeden przez drugiego, nawet sam bulaj już ledwo widać, walczą między sobą, żeby się doń dopchać. Ogarnia mnie niepokój. Z całej siły puszczam łokcie w ruch, ale i tak ledwo się posuwam. Ścisk, że kroku nie mogę zrobić. Zmieniam taktykę, przepycham się bokiem, lewy łokieć z przodu, prześlizguję się jak węgorz między Tatarami w kierunku kajuty rodziców. Aż nagle spostrzegam między ogolonymi głowami twarz ojca. Uśmiechnięty, mruga do mnie raz, dwa… więc wszystko w porządku. Wreszcie dobijam się do bulaja i zatrzymuje mnie nieoczekiwany widok. Ojciec stoi w bulaju, a przed nim na parapecie, jak na ladzie, leżą rozłożone kawałki cukru. Handel wymienny idzie na całego. Kawałki cukru zamieniają na kawałki chleba wycięte z wielkich bochnów. Matka stoi za ojcem, odbiera od niego chleb, składa na tapczanie. Skąd oni wzięli ten cukier? Wciąż jeszcze pięć czy sześć kawałków leży na parapecie i czeka na wymianę. Klientów nie brakuje, pchają się do bulaja, chleba powinno nam wystarczyć na resztę podróży.

Cukier, którym handlował ojciec, to nie były regularne małe kostki, jakie przed wojną podawano do kawy i herbaty; były to dość duże, niekształtne odłamki głów cukru. Głowa taka ważyła kilka kilogramów i przed sprzedaniem rozbijało się ją młotkiem.

Jak to się stało, że ten zapas cukru uszedł mojej uwagi? Matka musiała go schować na czarną godzinę. A może chowała go przede mną? Zawstydziłem się i wróciłem z powrotem do burty.

Znów ruch na pokładzie, wszyscy pchają się do burty. Nic dziwnego, już od jakiegoś czasu statek pod nogami dygoce, puszczono w ruch maszyny. Płyniemy… Lamenty z nadbrzeża nasilają się, odbijają echem od domów otaczających przystań i wracają do nas wysokim, nieartykułowanym, przenikliwym tonem. Przy burcie rekruci nie są już tak apatyczni jak przedtem, reagują na odgłosy z brzegu, jedni płaczą, inni wołają i choć nie rozumiem ani słowa, brzmi to jak obietnice, pocieszenia. Tylko niektórzy stoją cicho, nieruchomo, twarze mając skamieniałe.

Sądząc po gładkich twarzach, nieznających jeszcze brzytwy, większość tych chłopców była niewiele starsza ode mnie, może mieli po siedemnaście, osiemnaście lat. Ale czy Tatarzy w ogóle się golą? Bo ja zacząłem w wieku lat trzynastu. Nie zazdrościłem im, że muszą iść na wojnę. Sytuacja wyglądała ponuro, Armia Czerwona wciąż się cofała. A ja cofania się, ucieczki miałem dość we wrześniu 1939 roku. Myśl o pójściu na front bardziej mnie przerażała, niż nęciła. Zgłoszę się wprawdzie na ochotnika, ale nie wezmą mnie przed upływem roku. I to będzie polskie wojsko! My się już więcej cofać nie będziemy!

We wciąż nasilającym się zgiełku przeciskałem się powoli do balustrady. Trap już odciągnięto i przestrzeń między burtą a nadbrzeżem szybko rosła. Po kilku minutach lament z brzegu się oddalił, a i tłum na pokładzie przycichł. Szybko zbliżaliśmy się do środkowego nurtu rzeki. Wkrótce brzeg Wołgi stał się tylko linią na horyzoncie, aż zniknął, zlawszy się z niebem.

Wróciłem do kajuty. Zdawało mi się, że znalazłem się w piekarni, tak mocny zapach panował w kabinie. Na tapczanie leżała piramida sitkowego chleba. Po chwili trzymałem w ręku kubek gorącej herbaty i wielką pajdę z chrupiącą skórką. Prawdziwy, świeży, wiejski chleb. Nawet kawałek cukru znalazł się i dla nas, więc piliśmy herbatę na prikusku, czyli sącząc ją przez kawałek cukru trzymany w ustach. Widocznie matka uznała, że czarna godzina nadeszła.

Pozostałe dni podróży nie były pod żadnym względem pamiętne. Statek płynął środkiem rzeki, czasem tylko zbliżał się do jednego lub drugiego brzegu i na horyzoncie pokazywała się odległa wieś czy miasteczko. Zatrzymywaliśmy się jedynie w większych portach: w Saratowie, Kujbyszewie, Stalingradzie. W jednym z nich, chyba w Stalingradzie, wysiedli Tatarzy i statek znów opustoszał. O zwiedzaniu miast nie było mowy. Baliśmy się, że nie wpuszczą nas z powrotem do portu albo że się zgubimy. Nie wiadomo też było z góry, jak długo potrwa ładowanie i kiedy statek ruszy w drogę. Zresztą miasta nadwołżańskie widziane ze statku nie wyglądały zbyt zachęcająco, szare, ponure, przytłoczone ogromnymi municypalnymi budynkami w stalinowskim stylu i odrapanymi betonowymi blokami mieszkaniowymi. Któregoś popołudnia wyszedłem z ojcem na spacer po pokładzie. Rzeka zwęziła się tak, że widać było wyraźnie oba brzegi i co parę kilometrów odchodziły odnogi to z jednej, to z drugiej strony – wpłynęliśmy w deltę Wołgi. Okolica wydawała się gęściej zaludniona niż dotychczas. Płynęliśmy deltą jeszcze całą noc i sporą część następnego ranka, zanim statek wpłynął do portu w Astrachaniu.

Lecz cóż za rozczarowanie nas czekało! Wieże i kopuły miasta widoczne były w oddali, ale nam kazano się wyładować i nie puszczono nas dalej niż do portowego parku. Już przy trapie czekała milicja, której pełno było na całym nadbrzeżu. Długo przeglądali nasze dokumenty, kręcili nad nimi głowami. Zabronić nam wyjścia w Astrachaniu nie mogli – przecież „Astrachań” jako miejsce docelowe był wyraźnie wypisany w dokumencie podróży i uświęcony okrągłą pieczęcią.

Okrągła pieczęć była świętym symbolem rosyjskiej biurokracji czy to za cara, czy za Sowietów. Bez okrągłej pieczęci na dokumencie nie było mowy o podróżowaniu, bez okrągłej pieczęci na kartkach żywnościowych nic nie można było kupić, bez okrągłej pieczęci na dokumencie tożsamości oficjalnie nie istniałeś i nie wątpię, że bez okrągłej pieczęci na świadectwie zgonu nie było mowy o pogrzebie; oficjalnie osiągnąłeś nieśmiertelność.

I tak milicjanci nie mogli nie wypuścić nas ze statku, ale mogli ograniczyć nasze ruchy, co też od razu zrobili. Pozwolili nam zamieszkać w portowym parku. Kiedyś musiał to być całkiem ładny park, z trawnikami, klombami, ławkami, podium dla orkiestry, chociaż brakowało kiosku z kawiorem. Brak kawioru nie był niestety jedynym mankamentem astrachańskiego parku.

Zapasy tatarskiego chleba skończyły się dzień przed zejściem ze statku; a tutaj o kupieniu, znalezieniu czy choćby zwędzeniu czegoś do jedzenia w ogóle nie było mowy. Nie było nawet kranu z kipiątkiem; co gorsza, nie było także zimnej wody, z wyjątkiem tej z rzeki, zanieczyszczonej ropą naftową.

O dachu nad głową nie mogliśmy nawet marzyć. Jedyny daszek krył podium dla orkiestry, które było już zajęte i otoczone gęstą ludzką masą.

Tysiące uchodźców koczowały w parku astrachańskiego portu.

 


Date: 2015-12-11; view: 660


<== previous page | next page ==>
Rozdział 11 Początek końca 4 page | Rozdział 14 Tam i z powrotem
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)