Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 11 Początek końca 4 page

– Po Olku Stefan, a potem znów Mietek – wydawał dyspozycje nasz kapitan. – Potrzebne mi kilka pasków od spodni. – Tu zdjął własny i opasał nim talię syna. Następnie wziął wyjątkowej długości pasek inżyniera Gruszyńskiego, przeciągnął go pod paskiem na brzuchu Mietka, zapiął i trzymał wolny koniec w ręku. – Będę liczył do sześćdziesięciu – powiedział, uderzając dłonią w tratwę – raz, dwa… i jak pociągnę… – szarpnął za koniec paska – natychmiast wyłaź. Jasne? Jak będziesz miał dość wcześniej, to też wracaj. Wyciągniemy cię. Rozumiesz? – powtórzył.

Mietek zsunął się do wody. Wrócił po minucie bez piły. Zrobił nacięcie dość głębokie, by ją zostawić. Dobrze. Następny był Olek. Do diabła, nie czas teraz na strachy. Olek wrócił, ja się zsunąłem. Woda nic a nic cieplejsza. Ściska klatkę piersiową jak kleszczami.

Nie wiem, ile razy zdołałem pociągnąć piłą tam i z powrotem. Gdy poczułem szarpnięcie pasa, piła znikła już w całej swej szerokości, jakieś cztery czy pięć centymetrów. Zmarznięty, wygramoliłem się na tratwę. Siedzieliśmy w trójkę wokół ogniska, aż do następnej rundy: wpierw Mietek, potem Olek, wreszcie ja.

I tak raz za razem. Przychodzi twoja kolej, zsuwasz się pod wodę, ciągniesz piłę tam i z powrotem, tyle razy, ile zdołasz, zanim klatka piersiowa ci pęknie. Wyłazisz. Ktoś nakrywa cię ciepłym ręcznikiem. Pociągasz z butelki. I masz nadzieję, że to był ostatni raz.

Ale nie ma tak dobrze! Ledwie przestajesz dygotać z zimna i szczękać zębami, ledwie ogarnie cię przyjemna fala ciepła, znów jest twoja kolej. Masz na końcu języka: „Mam dość. Nie idꅔ, ale zaciskasz zęby, połykasz te słowa i zsuwasz się do wody. Wciąż tak samo zimna. Już się nawet nie boisz, po prostu masz dość… zupełnie dość.

Nie pamiętam, po ilu rundach słup pękł i uwolniona tratwa ruszyła z prądem. Rachunek musiał się rozpłynąć w wódce. Obudziłem się z głową na podołku mamy, a Hela trzymała mnie za rękę. Olek leżał z drugiej strony ogniska z głową na kolanach matki. Mietek stał już ubrany, z pajdą chleba w jednym i z kubkiem namiastki herbaty w drugim ręku. Poczułem głód. Hela puściła moją rękę i podała mi posiłek.



Nasi ojcowie stali teraz przy wiosłach, ale nie mieli wiele roboty. Tratwa płynęła środkiem szerokiego ujścia rzeki. Nie było już słupów ani żadnych innych pułapek. Co za ulga!

Późnym popołudniem prąd zniósł nas powoli na dużo większy obszar wodny: dotarliśmy do Dźwiny Północnej. Po kilku minutach na lewym brzegu pokazały się domy i budynki portowe Krasnoborska.

Spędziliśmy jeszcze jedną noc na brzegu w szałasie ze świeżo ściętych gałęzi. Rankiem ojciec i mecenas Romer ruszyli nadbrzeżną ścieżką na zwiady do portu.

Wrócili koło południa. Czekaliśmy na nich z obiadem przyrządzonym z resztek naszych zapasów kaszy i sucharów. Chleb skończył się już poprzedniego wieczoru.

– Statku z Archangielska spodziewają się jutro – oznajmił ojciec. – Chyba najlepiej spędzić jeszcze jedną noc tutaj.

Ojciec Heli złożył sprawozdanie:

– Straszna dziura! Ani hotelu, ani żadnego otwartego sklepu, nie ma po co się tam pchać. Żeby wejść do portu, musieliśmy dać w łapę strażnikowi. Potem znowu w łapę komendantowi portu, zanim nam powiedział, że statek będzie jutro. Wziął na dodatek drugą łapówkę, żeby „przygotować” kapitana statku. Wiele już w naszej łapowniczej puli nie zostało, musimy znów dołożyć. Co za kraj!

– Nic się nie zmieniło – zauważył pan Wasserman. – Za cara było tak samo. Wszyscy brali i bez wziatki ani rusz. Nie pomażesz, nie pojedziesz. Najważniejsze, żeby nam wystarczyło gotówki.

Pan Romer pokiwał głową.

– W dzisiejszych czasach wszystko im jedno, może być gotówka, może być towar.

– W takim razie jutro rano popłyniemy jeszcze kawałek w dół rzeki, aż do portu, i tam się rozładujemy – zdecydował nasz kapitan.

– Nie, tak się nie da – zaoponował ojciec. – Mamy wejść do portu piechotą, małymi grupkami, z bagażem, udając zwykłych pasażerów. Taki jest warunek. Komendant panicznie się boi o własną skórę. Każdy tu dygoce przed NKWD.

Reszta dnia upłynęła na miłym nieróbstwie. Czytaliśmy, graliśmy w szachy, w karty. Hela dobrze grała w brydża. To musiało być dziedziczne. Jej ojciec był zapalonym graczem, kochał hazard. Hela mi mówiła, że w noc poślubną przegrał w pokera posag żony. „Ale ty byś tak nie zrobił?” – spytała ze śmiechem. „O nie, zupełnie co innego miałbym w głowie” – zapewniłem ją, czując, jak się czerwienię. „Poczekaj, to zobaczysz”, dodałem, „ale najpierw się stąd wydostańmy”.

Nazajutrz o świcie przepakowaliśmy manatki i zwaliliśmy je w duży stos na brzegu. Tratwę, przywiązaną do drzewa, zostawiliśmy bez żalu, a z nią niepotrzebne już nam topory i piłę. Przecież w Krasnoborsku zaczyna się cywilizacja! Ale do portu był jeszcze przeszło kilometr i wiedzieliśmy, że nie zdołamy przenieść wszystkich bagaży za jednym razem.

– Proponuję, żeby dwie panie zostały na straży, a pozostali zabiorą tyle, ile uniosą – powiedział inżynier Wasserman. – W porcie zostawimy znów dwie panie przy rzeczach i wrócimy po resztę. Powinniśmy obrócić w godzinę.

Projekt został przyjęty. Na brzegu została mama z Ritą Żółtyńską, a reszta grupy, niby wielbłądy, ruszyła w drogę, wpierw ścieżką nadbrzeżną, potem przez las do portu. U wejścia przekupiony strażnik poznał swoich dobroczyńców i nas wpuścił. Komendant portu też nas powitał i zaprowadził do pustej szopy. Złożyliśmy w niej rzeczy, napiliśmy się kipiątku i ruszyliśmy z powrotem. Matka Heli i pani Gruszyńska zostały przy bagażach. Statek właśnie wpływał do portu, gdy w końcu wróciliśmy z resztą rzeczy. Statek rozładowano i komendant przybiegł po dawców łapówek. Przygotowany przez niego kapitan statku łaskawie przyjął swoją część i bez dalszej zwłoki kazał nam się załadować, sam we własnej osobie czekając na nas przy burcie. Szerokim gestem wskazał nam cały pokład: „Możecie się rozłożyć, gdzie chcecie. To zresztą tylko jedna noc. Rano będziemy w Kotłasie, a stamtąd możecie jechać pociągiem dokąd dusza zapragnie”.

Pierwszy powiew wolności? Jakże inaczej to brzmiało od powitania: Zdies' żyt' budietie.

Poczuwszy znów pokład statku pod nogami, ojciec Mietka raz jeszcze objął komendę.

– Jak ruszymy, na dziobie będzie bardzo wietrznie. Lepiej rozłóżmy się na rufie.

Znaleźliśmy tam dość miejsca na bagaże pośrodku i nasze legowiska wianuszkiem dookoła. Godzinę zajęło nam rozciągnięcie improwizowanego dachu z plandeki i koców i byliśmy gotowi do nocy.

Parę minut później syrena zawyła żałośnie i ruszyliśmy w szeroki świat. Zbliżał się koniec września 1941 roku. Płatki śniegu tańczyły wokół nas w skąpych promieniach latarni. Staliśmy z Helą przy burcie, patrząc na szybko oddalające się mgliste światła Krasnoborska, aż jedno po drugim utonęły w ciemnościach bezgwiezdnej i bezksiężycowej nocy. Objąłem Helę. Przyszłość była tak czarna jak ta noc. Jedno tylko było pewne: że będziemy walczyć o nią razem. Rozmawialiśmy jeszcze długo, aż pani Romerowa zawołała: „Helu, chodź spać, idziemy wszyscy do łóżka!”. W przenośni, ma się rozumieć. Stałem jeszcze sam przez dłuższą chwilę, aż i mnie ogarnęła senność.

Od wyjazdu z Kwaszy podczas noclegów w szałasach układaliśmy się zawsze dookoła swych rzeczy. Ja miałem ustalone miejsce pomiędzy ojcem a Helą. Byliśmy wtedy jeszcze niewinni, wprost dziecinnie naiwni, ale nawet teraz, przeszło pół wieku po tych wydarzeniach, jestem wdzięczny wszystkim czworgu rodzicom, że mimo ówczesnych obyczajów nie sprzeciwiali się naszej bliskości, która obojgu nam pomogła przetrwać.

Rano obudziłem się w Kotłasie. Na śniadanie zostało nam po jednym sucharze, który popiliśmy kipiątkiem. Tak ostatecznie skończyły się nasze zapasy żywności.

– Pamiętam rosyjskie stacje kolejowe jeszcze z okresu rewolucji – wspomniał mecenas Romer. – Jeden wielki chaos.

– Może bolszewicy zdziałali coś od tego czasu? – wtrącił ojciec, wieczny optymista. – Mieli przecież dwadzieścia lat.

Pan Gruszyński był sceptycznie nastawiony do podróży kolejowych w Sowietach.

– Byłem w Moskwie z misją handlową w 1932 roku. Na oficjalnych rządowych papierach. Z Moskwy pojechaliśmy do Gorkiego i do innych miast przemysłowych. Ogromne odległości. Podróżowaliśmy pierwszą klasą, ma się rozumieć, tym, co oni nazywają miękką klasą, bo ma pluszowe siedzenia. W przedziałach sami członkowie partii, wyżsi urzędnicy, komisarze. Znacie ten typ. Ale w pozostałych wagonach zwykli obywatele, no i, jak tu wszędzie, motłoch. Gnieździli się na twardych, drewnianych ławkach, stali w przejściach, po korytarzach, krzyczeli, cuchnęli. Komfortowo to nie wyglądało. Można wytrzymać, ale chyba nie na długo. – Zamyślił się. – A teraz to my jesteśmy motłochem – dodał.

Matka znalazła jedno praktyczne pocieszenie:

– W drewnianych siedzeniach wszy się nie trzymają.

– Stacje były wszędzie zatłoczone ludźmi czekającymi na pociąg – kontynuował pan Gruszyński. – Wyglądało na to, że całe rodziny koczują dniami i nocami w poczekalniach, korytarzach. Wszędzie dzikie tłumy…

Kiedy wreszcie dotarliśmy do stacji w Kotłasie, była mocno zatłoczona, ale mniej, niż się obawialiśmy. Budynek był duży i przed głównym wejściem gipsowy Lenin i Stalin spoczywali na ławce. Biały niegdyś pomnik był teraz pokryty brudem, śladami dawnych deszczów i niezliczonymi ptasimi wizytówkami. W poczekalni tłumy ludzi zajmowały ławki i wypełniały przejścia między nimi. Więcej ludzi siedziało w korytarzach, na tobołach, na podłodze, gdzie popadło. Rozbrykane dzieci z hałasem bawiły się w chowanego. Starsi porozrzucani po ławkach i kamiennej podłodze, jak dojrzałe gruszki w zapuszczonym sadzie, głośno chrapali. Ale zapach niemytego tłumu, karmionego kapuśniakiem i czarnym chlebem, wcale nie przypominał ogrodowej woni.

Czy oni wszyscy rzeczywiście czekają na pociąg? Czy po prostu tu mieszkają? Na niektóre z koczujących rodzin składały się dwa, czasem nawet trzy pokolenia. Niektórzy byli nawet całkiem przyzwoicie ubrani w fufajki, w watowane spodnie. Niektórzy mieli na nogach walonki, choć nie było jeszcze zimy.

– Musimy do nich dołączyć? – spytałem ojca. – Musimy zostać tu na stacji?

– Nie wiem – przyznał się ojciec. – Trzeba będzie to przemyśleć. – I zwrócił się do inżyniera Wassermana.

Ale tu, na stałym lądzie, nasz kapitan stracił nagle inicjatywę, abdykował, stał, zagubiony, patrząc to na ojca, to na mecenasa Romera, czekając, aż oni wydadzą rozkazy. Po szybkiej naradzie wszyscy doszli w końcu do jedynego możliwego wniosku: musimy złapać jakikolwiek pociąg jadący na południe. Raz jeszcze ojciec i pan Romer zostali wydelegowani do zasięgnięcia języka i wręczenia koniecznych łapówek. Po dłuższych poszukiwaniach udało się nam wreszcie zająć dopiero co opuszczony kątek poczekalni, zwaliliśmy tam nasze bagaże i przygotowaliśmy się na długie czekanie.

– Pilnujcie rzeczy – powiedział na odchodnym ojciec Heli. – Nie spuszczajcie z nich oka ani na chwilę.

A mój dorzucił:

– Złóżcie wszystko pośrodku i porozsiadajcie się dookoła. Bez rzeczy na wymianę daleko nie zajedziemy.

I obaj zniknęli w tłumie.

Nie miało większego sensu, żebyśmy wszyscy tak siedzieli wpatrzeni w bagaż, zwłaszcza że głód zaczął nam już dokuczać. Mietek i ja postanowiliśmy czegoś poszukać: bufetu stacyjnego, sklepu, straganu, niechże chociaż będzie czarny rynek. Obeszliśmy calusieńką stację. Zajrzeliśmy w każdy kąt. Bez rezultatu. Kipiatok? Proszę bardzo, ile kto chce, nawet kolejka do kranu niewielka. Ale coś do jedzenia? Szkoda gadać! Pępek może ci przyrosnąć do krzyża. Nic, ani kruszynki chleba, za żadne pieniądze!

Ale nie wszyscy byli w takiej biedzie. Tu ktoś wgryzał się w pajdę chleba, tam ktoś wkładał do ust kawał słoniny. Musieli skądś to wziąć, może przywieźli ze sobą. Wyszliśmy w końcu ze stacji na ulicę. Niespodzianka: za rogiem jest piekarnia, do niej kolejka, nie taka nawet wielka, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt osób. Stajemy na końcu. Prawie w tej samej chwili staje za nami młoda kobieta w kolorowej kwiecistej chustce na głowie. Przyjemna buzia, całkiem ładna.

– Wy krajnij? Wy ostatni? – pyta nas.

– Da – mówi Mietek, a do mnie szepcze po polsku: – Ładna babka, co? – Mietek zawsze miał oko na dziewczyny.

– Wy nie Ruskije? – pyta nasza przygodna znajoma.

– Nie, jesteśmy Polakami – odpowiadamy chórem.

– Tak i ja pomyślała – mówi łamaną polszczyzną i szeroki uśmiech opromienia jej twarz. – Mój dieduszka był Poliak, wygnaniec z Polszi. – I przechodzi znów na rosyjski: – Za cara na Sybir go zesłali. Jak byłam mała, to mi mówił, gdzie go wzięli, ale zapomniałam nazwy. – Zamilkła. – A kartki na chleb macie?

Mój Boże! Kartki na chleb. Nie wpadło nam to nawet do głowy. W Kwaszy chleb był racjonowany, ale nie było kartek, wszyscy się znali i sklepikarz wiedział, komu sprzedał. Nikt nas nie ostrzegł, że tu, w szerokim świecie, bez kartek marnie zginiesz. Skąd się je bierze? Nasza nowa znajoma spostrzegła naszą konsternację.

– Nic nie szkodzi – mówi. – Ja wejdę pierwsza, a wy tu poczekajcie.

W tym czasie kolejka przed nami szybko malała, choć za nami rosła jak na drożdżach. Sto osób? Sto pięćdziesiąt? Mietek kontynuuje konwersację z naszą nową znajomą, on to umie, zawsze daje sobie radę z ludźmi, szczególnie kobietami. Zazdroszczę mu tej łatwości.

– Nazywam się Zofia Antonowna. Dziadek wołał na mnie Zosia – opowiada nasza sąsiadka. – Czasami jeszcze ojciec nazywa mnie tak po polsku. – Widać, że chce coś powiedzieć, ale dochodzimy właśnie do drzwi piekarni, więc szepcze tylko do nas: – Poczekajcie.

Odchodzimy na bok i czekamy. Trwa to dość długo. W końcu kobieta wychodzi.

– Jeszcze druga kolejka była do lady – mówi. W awośce, sznurkowej torbie, ma cztery bochenki chleba. Cztery bochny, biały chleb! Zapomniałem już dawno, jak wygląda biały chleb. – Chodźcie ze mną – szepcze. Idziemy za nią długą ulicą. Zatrzymuje się przed jedną z klatek schodowych kilkupiętrowego bloku. – Dwa bochenki nam dziś wystarczą – mówi. – Ojciec jest chory i dużo nie je. Od wczoraj też coś zostało. Dałabym wam więcej, ale dzieci przychodzą ze szkoły wygłodniałe. Jedz na zdrowie – mówi po polsku i wraca na rosyjski: – Tak mi dziadek zawsze mówił. Ale to wszystko, co pamiętam.

Mietek chce jej zapłacić.

– Ja nie handluję na czarnym rynku – mówi Zofia Antonowna i chichocze. Śmiejemy się razem z nią. Odmawia przyjęcia pieniędzy. Nie chce nawet wziąć tych dwóch rubli, które zapłaciła. – Dziadek by się w grobie przewrócił – oburza się. – Nigdy by mi nie wybaczył – kończy dyskusję.

Mieliśmy już odchodzić, kiedy nagle przez twarz Zofii przemknął cień smutku. Przeżegnała się po katolicku.

– Pietia, mój mąż, jest na froncie. Niech go Bóg ma w swej opiece. – Przeżegnała się raz jeszcze i twarz jej rozjaśniła się na nowo. – Zaprosiłabym was do siebie, ale mamy tylko jeden pokój, a ojciec leży w łóżku, kaszle i pluje krwią. Wiosną wrócił z Kołymy, po ośmiu latach. Z gruźlicą.

Odzyskałem głos.

– Bardzo pani dziękujemy, ale musimy gnać na stację, bo pozostali gotowi odjechać bez nas.

Ruszyliśmy z powrotem. Zawołała jeszcze na pożegnanie: „Życzę wam szczęścia, chłopcy” i znikła w drzwiach klatki schodowej.

– Są jednak dobrzy ludzie na świecie – powiedział Mietek. – Sami niewiele mają, a i tym się podzielą.

Zastanawiałem się, jak ja bym się zachował wystawiony na próbę.

Biegiem wróciliśmy na stację. Ojciec i pan Romer zdawali właśnie sprawę ze swojej ekspedycji. Najbliższy pociąg na południe, do Gorkiego, oczekiwany był tego wieczoru. Przekupiony naczelnik stacji obiecał zarezerwować dwa przedziały dla nas. Co za luksus! Ale kto wie, czego naprawdę można się spodziewać? Czy taka rezerwacja ma znaczenie, czy on wziął pieniądze i zostawi nas na lodzie? A jak zareaguje tłum innych czekających? Rozkładu jazdy ani żadnej mapy oczywiście nie znaleźliśmy na stacji, ale sprawdziłem w moim szkolnym atlasie, że do Gorkiego jest około 500 kilometrów. Przez noc powinniśmy dojechać.

Aż tu nagle miła – dla odmiany – niespodzianka. Hela i Olek wrócili z własnej wyprawy, niosąc wiadro zupy. W drugim ręku Olek przyniósł papierową torbę.

– Bułki! – wykrzyknął z triumfem. – Odkryliśmy stołówkę kolejarzy i zarządzający też wziął w łapę – zaśmiał się.

Chleb Zosi zostawiliśmy na śniadanie.

– Powinnam pójść do tej dobrej dziewczyny – powiedziała mama – i osobiście jej podziękować. Zofia Antonowna, powiadasz? Jak tylko zjemy, to mnie do niej, Stefanku, zaprowadzisz i zaniosę jej jakiś prezencik. Mówisz, że jej ojciec jest chory i leży w łóżku. Może przyda się jej ręcznik, może prześcieradło? – Matka zaczęła szukać w jednym z naszych tobołów.

Ja nie byłem pewien.

– Dom i klatkę schodową znajdę bez trudności, ale to bardzo duży budynek, a my nie znamy numeru mieszkania ani nazwiska…

– Poza tym kontakt z cudzoziemcami może im tylko zaszkodzić. Lepiej nie ryzykować… – dodał ojciec.

Miski i łyżki zawsze mieliśmy w pogotowiu. Bułki były świeżutkie, kruche, a zupa gęsta, pełna kapusty, kartofli i nawet kawałków mięsa. Wkrótce zostało po nich tylko wspomnienie.

Po uczcie ojciec ujął mnie za ramię.

– Mamy jeszcze dwie godziny, a może i więcej do przyjazdu pociągu. Nie żeby można na to liczyć, ale na pewno wystarczy nam czasu, żeby się przedtem trochę przejść.

Zaintrygowany wyszedłem za ojcem ze stacji na ulicę.

– Chciałem powiedzieć ci coś o ojcu Heli – zaczął niepewnym głosem. – Mam wątpliwości co do jego rzetelności i wiarygodności, a czasem nawet co do jego zdrowego rozsądku, i wydaje mi się, że powinieneś o tym wiedzieć.

– Hela mówiła mi trochę na ten temat. Ale co się stało, chciał cię jakoś oszukać?

Ojciec zastanawiał się przez dłuższą chwilę.

– Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał – wydusił wreszcie. – I mama, i ja bardzo polubiliśmy Helę, ale myślę, że powinieneś wiedzieć, że mamy wątpliwości co do jej ojca.

– Nie wątpię, że sama Hela by je potwierdziła. Ale co on takiego zrobił?

Ojciec przez chwilę znów szedł w milczeniu.

– Nie mów z nikim na ten temat – podjął po chwili. – Nie trzeba doprowadzać do niesnasek. On teraz wie, że ja wiem, i będzie, mam nadzieję, uważał. – Ojciec zatrzymał się i zapalił papierosa. – Jak wiesz, poszliśmy razem przekupić naczelnika stacji. Przy samej transakcji pomyślałem, że lepiej zostawić ich sam na sam. Może to nie było rozsądne, ale im mniej świadków, tym lepiej. Po chwili Romer wrócił. „Zażądał trzystu rubli, sto dla siebie i po sto dla każdego z dwóch wtajemniczonych pracowników”, powiedział. Ale kiedy po drodze do kolejarskiej stołówki Romer poszedł do ubikacji, jeden z tych pracowników podszedł do mnie. „Dziękuję bardzo”, powiedział, „pięćdziesiąt rubli to pół miesięcznej pensji”.

Z początku myślałem, że to naczelnik stacji wyłudził od nas więcej forsy w ten sposób, nie byłaby to nowina. Ale gdy poszliśmy dalej i podzieliłem się z ojcem Heli moim podejrzeniem, przerwał mi i przyznał się, że to on sam był za to odpowiedzialny. Co dziwniejsze, nie wydawał się nawet zawstydzony. Bo to przecież nie była pomyłka. – Przez chwilę szliśmy dalej w milczeniu. – Może uważa, że jako prawnikowi należy mu się honorarium. Ale nie wiem, czy można ufać takiemu prawnikowi, naprawdę nie wiem… – zastanawiał się na głos ojciec. – W każdym razie dało mi to do myślenia. Ale pamiętaj, aby nic nikomu nie mówić. Czas już wracać na stację. W każdym razie on jest absolutnym specem od dawania łapówek. Nie mógłbym się z nim równać. Ale lepiej, żeby zawsze ktoś z nim był.

Wróciliśmy w samą porę. W kłębach dymu i pary pociąg właśnie wtaczał się na stację. Zatrzymał się chyba tu, w Kotłasie, bo był całkiem pusty i okazało się, że miał ruszyć w drogę o dwie godziny wcześniej, niż nam powiedziano. W każdym razie łapówka podziałała nadspodziewanie dobrze. Jeden z wtajemniczonych kolejarzy przyszedł po nas przed oficjalnym otwarciem drzwi na peron i zaprowadził nas bocznym wejściem do zarezerwowanego wagonu. Tam czekały na nas dwa puste przedziały. „Zapełnijcie bagażem wszystkie półki i każdy kawałek podłogi, pod ławkami i między nimi, żeby nikt inny wam się nie wcisnął”, uprzedził nas i poszedł. Ostrzeżenie było zresztą zbyteczne. Nasza grupa zmieściła się wprawdzie w dwóch przedziałach, ale bagaży było więcej niż miejsca. W końcu część naszych pakunków musiała zostać na korytarzu, a z nimi na straży Hela, Mietek i ja. Pozostałe przedziały zarezerwowanego wagonu też się wkrótce zapełniły.

Nagle otwarto drzwi na peron. Tłum rzucił się naprzód, szturmując pociąg. W tym kłębowisku ludzie pchali się jeden przez drugiego, przewracali się, podnosili się, odpychali innych. Morze ludzi, a porządku żadnego. Jak jeden pociąg pomieści taką masę? Ale co dziwne, powoli, po trochu peron zaczął się opróżniać. Wywieszka „Zarezerwowany” na naszym wagonie nic nie pomogła, nasz wagon też wchłonął ogromną liczbę osób. Już i w korytarzu szpilki by nie wetknął.

– Czy to możliwe, żeby ten cały tłum z poczekalni zmieścił się w jednym pociągu? – spytałem.

– Nie widziałeś? – odparł Mietek siedzący obok mnie na walizce. – Wpuścili tylko część, a reszcie zatrzasnęli drzwi przed nosem. Będą czekali na następny pociąg. Może przyjdzie jutro, pojutrze, za tydzień – dodał po rosyjsku ze śmiechem. A wróciwszy na polski: – Biedny, nieszczęsny, oszukany lud. I po co im była ta rewolucja?

Ścisk na korytarzu, zaduch i hałas nie zapowiadały tak komfortowej podróży, na jaką mieliśmy nadzieję. Pięćset kilometrów! Jakoś wytrzymamy. My we trójkę siedzieliśmy nadal na bagażach. Hela rozłożyła się, na wpół siedząc, na worku z pościelą obok mnie, z głową i ramieniem na moich kolanach; już spała.

Parę szarpnięć, kłęby dymu za oknem… ruszamy. Mietek z drugiej strony też już śpi, z głową opartą na moim ramieniu. Lepiej się nie ruszać. Ależ on chrapie!

Hałas na korytarzu ucichł, a może rozpłynął się w rytmicznym stukocie kół. Nawet smród stał się mniej dokuczliwy albo też po prostu przyzwyczaiłem się do niego. Najpierw, pod ciężarem głowy Heli, zdrętwiało mi lewe udo. Wkrótce prawe ramię poszło za jego przykładem, przyciśnięte głową Mietka. Ale w końcu zasnąłem i ja i z tej całonocnej podróży nic więcej nie pamiętam.

 


Date: 2015-12-11; view: 774


<== previous page | next page ==>
Rozdział 11 Początek końca 3 page | Rozdział 13 Statkiem po Wołdze
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)