Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 10 Fortuna kołem się toczy

Nadchodziła wiosna. Pierwsze jej podmuchy dotarły do nas dopiero pod koniec maja. W niektóre dni, kiedy słońce odważyło się rozsunąć nieco chmury, by choć na krótko rzucić okiem na Kwaszę, temperatura wznosiła się powyżej zera. Jak człowiek, budząc się rano, przeciąga ramiona, tak drzewa, długo przygniecione pierzyną śniegu, zaczynały prostować gałęzie. Fantastyczne białe czapy wieńczące wierzchołki jodeł i świerków z dnia na dzień zmieniały kształt. Dachy baraków, pokryte śniegiem na wysokość piętra, kurczyły się w oczach. Zwisające z dachów sople, nieraz grubości męskiego uda, kapały jak rząd nieszczelnych kranów w publicznej łaźni. Śnieżna lawina czekała śmiałka pod okapami, gdzie zwały śniegu z łoskotem i znienacka zsuwały się na ziemię.

Nadchodziła wiosna.

W pochmurne dni zima próbowała ponownie zakręcić cieknące krany. Nawet w dni słoneczne już wczesnym popołudniem krople wody zamarzały na koniuszkach sopli i masy śniegu zastygały w bezruchu.

Moim bardzo prywatnym sprawdzianem dla pogody był fakt, że sikanie w lesie, zamiast dawnego stożka lodu, zostawiało teraz w śniegu żółtą dziurkę.

Spadające garście igieł, kawałków kory i innych drzewnych szczątków zanieczyszczały dziewiczy dotąd śnieg, tak że wodę do picia i do mycia trzeba było czerpać z przerębli. Coraz cieńsza, a tu i ówdzie nawet pokryta wodą i popękana, warstwa lodu na rzece nie wzbudzała zaufania. Rzeka, przez całą zimę pewny i bezpieczny, choć zaśnieżony gościniec, z dnia na dzień zamieniła się w zdradliwą pułapkę.

Pewnego czerwcowego ranka obudził nas dziwny huk. Kanonada? Fajerwerki? Grzmoty? „Lód pęka”, zawyrokował ojciec.

Latem Uftiuga, choć szeroka, nie zasługuje na miano wielkiej rzeki. Płynie powoli, ociężale i trzyma się koryta. Zimą, skuta lodem i pokryta śniegiem, zamiera. Ale z nadejściem wiosny energicznie łamie lodowe okucie i wezbrana po brzegi, wraca do życia.

Przez cały ranek lodowe masy, gnane wartkim prądem, pędziły w kierunku Pietrakowa. Tu wielka kra, wciąż pokryta kupami śniegu, nagle pęka na dwoje, obie połowy stają dęba i gnają z prądem jak dwa białe niedźwiedzie w śmiertelnych zapasach. Tam mniejsze kry, na metr czy dwa wysokie, spiętrzone jedna na drugiej, mkną w dół rzeki jak miniaturowe góry lodowe.



Był to jeden z naszych nielicznych dni wolnych od pracy i po południu poszedłem z Helą na spacer brzegiem rzeki. Poranny dramat już się skończył. Góry lodowe znikły i tylko kry różnej wielkości spływały do Morza Białego. Wezbrana Uftiuga lada chwila groziła zniesieniem stert kloców – produkcji całej zimy, zgromadzonych na opustoszałym teraz nadbrzeżu po drugiej stronie rzeki.

Spław zaczął się rano, kiedy kra na rzece zmniejszyła się do pojedynczych płatów. Jak mówił Aliosza, był to wyścig z czasem. Większość młodych i zdrowych mężczyzn została posłana do pracy na stertach. I jak Aliosza przewidział, spław nie był nawet w połowie skończony, kiedy Uftiuga, nieświadoma terminów przewidzianych w pięcioletnim planie, wystąpiła z brzegów. Kwasza, położona nieco wyżej niż przeciwny brzeg, nie ucierpiała, ale po tamtej stronie coraz większe połacie lasu były zalane. Na początku spławu duża część kloców spychanych do wody trafiała na środek rzeki i płynęła dalej głównym nurtem. Ale teraz coraz więcej kloców spływało w las. Wkrótce praca na stertach stała się niemożliwa i powódź sama zabrała resztę drewna. W ten sposób wiele naszego wysiłku poszło na marne; duża część produkcji Kwaszy gniła potem w gąszczu albo rozchodziła się po kołchozach jako drewno na opał czy materiał budowlany na chałupy, chlewy, wychodki.

Nie wiem, czy przypadkiem, czy celowo, ale brygadzie konserwującej lodową drogę praca na stertach została oszczędzona. Nie wiedzieliśmy o tym aż do ostatniej chwili. Rano jak zwykle poszedłem z ojcem do stołówki. Czerwcowa noc była krótka. O szóstej rano słońce stało już wysoko nad horyzontem. Zajęliśmy miejsca w kolejce. Przechodziliśmy koło stołu posiołkowej starszyzny, kiedy ku mojemu zdziwieniu Orłow skinął na mnie ręką i poklepał miejsce na ławce obok siebie.

– Przynieście mu kaszy – rzucił w stronę ojca. – Słuchaj, Stiepan – zaczął – mam dla ciebie ważną i odpowiedzialną pracę – ciągnął spokojnie i powoli, jak to było w jego zwyczaju. Przerwał, a po chwili zawsze patriotycznie nastawiony orator zaczął od frazesów o wysiłku koniecznym dla partii, Związku Sowieckiego i dla Kwaszy.

Brzmiało to wszystko wzniośle, ale zagadkowo. Dokąd, u licha, mnie teraz pośle? Dobrze by było zostać na posiołku. Byle nie do piłowania desek! Na żargon partyjny dawno już zobojętniałem, więc czekałem, aż Orłow przejdzie do rzeczy. Nareszcie skończył z planem i z ukochanym wodzem. A mnie przydzielił własną brygadę, której zadaniem było wycięcie zony przeciwpożarowej dookoła Kwaszy.

– Musisz zrozumieć, jak wielkie zaufanie okazuje ci partia – dodał na zakończenie.

Dziwna była ta moja brygada. Jedynymi pełnosprawnymi jej członkami było dwoje „nieletnich”, czyli Hela i ja. Wkrótce mieliśmy skończyć szesnaście lat. Na resztę brygady składało się trzech „starców”: ojcowie mój i Heli, pan Gruszyński, wszyscy powyżej pięćdziesiątki, a do tego jeszcze jedna karmiąca matka.

Pan Gruszyński mieszkał z żoną w drugiej połowie naszego baraku. Warszawianin, z zawodu inżynier, gdy go poznaliśmy, był człowiekiem ogromnej tuszy. Już z daleka rzucał się w oczy jego wielki brzuch. Podczas marszu z Pietrakowa do Kwaszy zdawał się wyprzedzać właściciela o dobrych parę kroków. W Kwaszy inżynier Gruszyński schudł i chociaż wciąż nie mógł przejść en face między drzewami dziewiczego lasu, to na ogół mógł się przecisnąć bokiem. Niedawno ojciec i ja spotkaliśmy go w łaźni. Nago jego niegdyś imponująca postać robiła żałosne wrażenie. Miał ze dwa metry wzrostu, bary jak u niedźwiedzia, ale z tyłu ramion i z pleców luźne fałdy skóry zwisały jak żagle w morskiej ciszy. Z przodu fartuch skóry sięgał mu od brzucha aż do połowy uda, zakrywając genitalia. Nie mogłem oczu oderwać od tak dziwnej figury. Ojciec zauważył moje zdziwienie.

– Biedak stracił tłuszcz podskórny – wytłumaczył mi szeptem. – Z wiekiem skóra traci elastyczność i wisi jak pusty worek. W cywilizowanym kraju chirurg mógłby ją usunąć. Ale w tym zabitym deskami świecie nic nie poradzisz. – Wzruszył ramionami.

W przeciwieństwie do inżyniera Gruszyńskiego, który mimo wieku i trudności natury anatomicznej starał się pracować, Ania nawet nie próbowała. Miała dwumiesięczne dziecko i karmiła je piersią. W godzinach pracy niemowlęciem opiekowała się babka, ale co kilka godzin Ania, jak kiedyś Żemcziużyna, biegała do domu karmić małego albo jej matka przynosiła go do nas na skraj lasu. Pomiędzy jednym a drugim karmieniem Ania nie miała ani ochoty, ani energii do pracy. Rozumiałem jej sytuację, ale pociechy z niej mieliśmy niewiele.

Nasi ojcowie do ciężkiej pracy też się nie nadawali.

– Na miasnoj sup z tą brygadą nie zarobimy – oświadczyłem Heli pierwszego dnia pracy, idąc do stołówki na obiad. – Nie narzekam, broń Boże. Tylko stwierdzam fakt.

Od kiedy zacząłem pracować zarobkowo, wynagrodzenie stało się dla mnie ważne. Uważałem, że pod koniec tygodnia należy mi się co najmniej jeden czerwoniec, czyli dziesięć rubli. Hela miała podejście bardziej optymistyczne.

– Nie martw się – powiedziała. – Mój ojciec zawsze wolał gadać, niż pracować, a co dopiero teraz, przy tego rodzaju pracy. Poza tym na razie ma dość forsy. Twój też na pewno ma dosyć. Inżynier Gruszyński wciąż ma dużo tłuszczu w zapasie, a Ani mąż i ojciec zarobią w lesie na całą rodzinę. Nie przejmuj się. A jeśli nie skończymy tej zony przeciwpożarowej, też nie będzie nieszczęścia. Przecież i tak niedługo stąd wyjedziemy.

A jednak się przejmowałem. Zbliżał się okres suszy i zona przeciwpożarowa była Kwaszy naprawdę potrzebna. Nie przyznałem się Heli, że od czasu bombardowania w Otwocku mało co tak mnie przerażało jak perspektywa pożaru. Płomienie pożogi latami wracały do mnie w snach. W dodatku poprzedniego lata, tuż po naszym przyjeździe do Kwaszy, mieliśmy już próbkę pożaru lasu.

Zaczął się w południe blisko posiołka, chyba od bezmyślnie rzuconego niedopałka. Od kilku tygodni nie padał deszcz, wszystko było wyschnięte, więc płomienie wędrowały szybko, przenosząc się z wierzchołka jednego drzewa na koronę drugiego, nic sobie nie robiąc z przerw między nimi. Ogień rozchodził się tajemniczo nawet pod ziemią. „Idzie po korzeniach”, powiedziała młoda Rosjanka, wręczając mi kubeł wody, żebym podał go dalej. Był to okres takiego nasilenia plagi owadów, że w lesie można było pracować jedynie w nocy, więc na szczęście wszyscy mieszkańcy Kwaszy byli na posiołku i wzięli udział w gaszeniu pożaru. Posiołek ocalał. Ale następnym razem mogło być gorzej.

Pod jednym względem Hela miała rację. W naszej brygadzie zarobek był chyba najmniej ważnym czynnikiem. Jewgienij Iwanowicz, znany jako Żenia, przyszedł do nas z kancelarii pod koniec dnia. Popatrzył, zmierzył szerokość i długość oczyszczonego pasa lasu, coś tam nagryzmolił.

– Nikogo z was dzisiaj nawet na porcję szczi nie będzie stać – powiedział ze śmiechem. A kapuśniak był przecież najtańszą pozycją w stołówkowym menu.

– To dopiero początek, nie rozkręciliśmy się jeszcze – odparłem. – Zobaczysz, jutro będziemy zamawiać i miasnoj sup, i kaszę.

– Mam nadzieję – prychnął.

Ja nie miałem jej za wiele.

Ale w drodze do domu wpadłem na pewien pomysł i zdecydowałem wprowadzić go w życie. Wszystko zależało od tego, w jaki sposób Żenia obliczał naszą płacę.

Zona przeciwpożarowa miała biec około trzydziestometrowym pasem dookoła całego posiołka, od brzegu rzeki poniżej, do jej brzegu powyżej Kwaszy. Naszym zadaniem było nie tylko wyrąbać cały drzewostan, ale wykarczować korzenie, usunąć wszystkie krzaki i poszycie, zostawiając gołą ziemię. Drzewa w pobliżu posiołka były w większości młode i łatwe do usunięcia, ale w sumie praca była ciężka, szczególnie karczowanie dało się nam we znaki. Dobrze, że choć od czasu do czasu, będąc w dobrych stosunkach ze stajennym, mogłem wybłagać u niego konia do pomocy.

Uzgodniłem mój plan z Helą. Nazajutrz pilnie przyjrzeliśmy się zapiskom i rachunkom Żeni. Były bardzo proste: musiał obliczyć oczyszczoną przez nas powierzchnię w metrach kwadratowych. Trwało to długo, bo z arytmetyką Żenia był nieco na bakier i mnożenie dwucyfrowych liczb wymagało od niego wiele potu i wysiłku.

Sprawdzić z grubsza cyfrę, którą Żenia otrzymał pierwszego dnia, nie było trudno. Okazało się, że pomylił się w obliczeniach na naszą niekorzyść, ale było już za późno, żeby go poprawić. Drugiego dnia na ochotnika pomogłem Żeni w mnożeniu i nasz zarobek się podwoił. Uczciwie. Słowo honoru. Bez żadnych sztuczek. Na trzeci dzień pokazałem mu prostszy sposób mnożenia i w porównaniu z pierwszym dniem, z minimalną tylko „pomocą” z mojej strony, nasz zarobek się potroił. Tym razem naciągnęliśmy wyniki, ale naprawdę tylko trochę. Potem poszło już łatwo. Z jednej strony nabraliśmy wprawy i rzeczywiście pracowaliśmy szybciej, a z drugiej Żenia zaczął pomiary i obliczenia zostawiać Heli i mnie, co niewątpliwie poprawiło nasze wyniki. Ojciec tego nie pochwalał:

– Nie lubię nieuczciwości, ale może w tych okolicznościach… trzeba się inaczej na wszystko zapatrywać. Mam tylko nadzieję, że nikt w kancelarii się nie zorientuje. Na pewno wiedzą, jaka jest powierzchnia całej zony, i jak przyjdzie co do czego, może ci to, Stefanku, nie ujść na sucho.

– Może tak, a może nie – sprzeciwił się pan Romer. – Jeśli nawet coś im zaświta, to przecież nie będą mogli się przyznać, że jeden z nich pozwolił Stefanowi obliczać własne zarobki. Zatuszują. Przyjmą każdą, nawet najbardziej wygórowaną cyfrę, i jeszcze dostaną medal za przekroczenie planu. Cały system jest przecież idiotyczny. Wszystko polega na oszustwie. Na każdym szczeblu.

Muszę przyznać, że moje przewidywania nie sięgały aż tak daleko, ale trzymałem język za zębami i byłem wdzięczny panu Romerowi za interwencję. Ojciec z dezaprobatą pokręcił głową.

Dyskusja ta odbyła się pewnego wieczoru, kiedy wracaliśmy do domu skrajem lasu. Był środek czerwca, grzało słońce i szliśmy z Helą, trzymając się za ręce. Nawet i tu życie może być nie najgorsze, pomyślałem. Hela też musiała być w dobrym nastroju, bo nagle zaczęła śpiewać głębokim altem:

Piatilietka, piatilietka, piatilieto-o-o-czka-a-a

Ja dołączyłem:

Poslie etoj piatilietki budiet siemilieto-oo-czka-a-a

„o-o-o-czkaaa…” – odpowiedziała echem ciemna ściana lasu.

Inżynier Gruszyński dodał basem:

Piatilietku wypołniali, choroszo pitalisia-a-a

Wsiu koninu perejeli, za sobak imalisia-a-a.13

Setki takich kupletów, zwanych czastuszkami, obiegało cały kraj. Niektóre były niby zabawne, ale kryły smutną prawdę, mając przy tym niezbyt zaszyfrowane polityczne znaczenie. Niejeden z wykonawców zapłacił za śmiałość więzieniem czy wywózką. Inne były bardziej niewinne, lecz po prostu nieprzyzwoite.

Nie przejmując się swym „bluźnierstwem”, chórem zaśpiewaliśmy jeden z naszych ulubionych kupletów:

Choroszo tomu żywiotsia u kogo odna noga-a-a

Sapogow jemu nie nużno i portianina odna-a-a.14

W końcu pierwszego tygodnia wyrabialiśmy już sto procent normy. W końcu drugiego tygodnia czekaliśmy właśnie w stołówce, kiedy Hela podskoczyła z podniecenia, wskazując palcem na tablicę zasłużonych wiszącą koło jadłospisu. Górna połowa tablicy, zatytułowana Stachanowcy, była pusta, ale w dolnej połowie pod nagłówkiem Udarniki (przodownicy pracy) widniało napisane kredą moje z lekka przekręcone nazwisko jako brygadzisty i nie było już wątpliwości, że przekroczyliśmy normę.

To była niespodzianka, ale się zaniepokoiłem. Czy nie przeciągnęliśmy struny? Czy ktoś nie zacznie dochodzić, jak to się stało? Może ojciec miał rację?

Ale moje obawy okazały się płonne. Żenia już klepał mnie po ramieniu: „Zuch chłopak, Stiepan. Szkoda, że to już prawie koniec tej roboty. Jeszcze tydzień czy dwa, a potem do lasu. Tam już nie tak łatwo, nie same krzaki i zielsko, no nie?”.

Przez następne dwa tygodnie jakoś utrzymaliśmy nasz podniosły tytuł udarników i zarabialiśmy więcej niż niejedna leśna brygada. Już nigdy więcej w Kwaszy nie zarobiłem tyle, co na zonie przeciwpożarowej. Więc trzymaliśmy język za zębami, my byliśmy zadowoleni z zarobku, a nasi władcy mieli satysfakcję, że mogli się pochwalić tak dobrą siłą roboczą z prawdziwymi udarnikami na czele. O ile mi wiadomo, nasza tajemnica została pogrzebana w księgach kancelarii i nikt na tym nie ucierpiał.

Mniej więcej w tym samym czasie w życiu naszej rodziny nastąpiła wielka zmiana. W połowie czerwca posiołkowy punkt sanitarny, obsługiwany przez sanitariuszkę, został przemianowany na etat lekarski i ojciec został wyznaczony na lekarza z urzędu. Nie było to jego największe zawodowe osiągnięcie, ale o ileż lepsze zajęcie niż fizyczna praca. Nastąpiło to nieco zbyt późno, bo do tego czasu ojciec już nabawił się ruptury. Oprócz tego skarżył się na bóle w piersiach, które przypisywał niestrawności. Teraz nie mam wątpliwości, że była to angina pectoris i że ojciec zdawał sobie z tego sprawę, ale widocznie nie chciał wzbudzać naszego niepokoju.

Zabrał się do nowej pracy z wielkim entuzjazmem. Do jego obowiązków należało zapewnianie opieki lekarskiej wszystkim mieszkańcom Liesopunktu Słoboda, w którego skład wchodziły Kwasza i Wasiliewo, razem około ośmiuset dusz, Polaków i Rosjan. Katia, nasza była sanitariuszka, została przeniesiona do Pietrakowa, a my objęliśmy po niej lokal przy przychodni. Nareszcie mieliśmy pokój na nas troje, cały własny pokój!

Przychodnia zajmowała połowę małego baraku położonego na skraju lasu, za stajnią i za rosyjską „dzielnicą”. Parę stopni prowadziło na mały ganek z daszkiem, a z ganku drzwi otwierały się na korytarz-poczekalnię, w którym pod ścianą stała jedna ławka. Z korytarza drzwi na prawo prowadziły do gabinetu ojca, na lewo do naszego pokoju. Gabinet był całkiem duży, jakieś pięć na sześć kroków, i zawierał stół, dwa krzesła, coś w rodzaju kozetki zbitej z desek i niewielką oszkloną szafkę. Nasz pokój był dużo mniejszy. Jego umeblowanie składało się z żelaznego łóżka, jednego krzesła i podstawy na miednicę, z miejscem pod nią na dzban z wodą. Taka „umywalnia” była szczytem komfortu. Może któraś z rosyjskich rodzin miała takie wyposażenie, ale w żadnym z polskich baraków takich mebli nie widziałem. Malutka kuchenka z żelazną płytą w końcu korytarza, służąca jakoby do sterylizowania instrumentów, stanowiła dodatkowy luksus. Mogliśmy przypiekać na niej grzanki i grzyby.

Zaczęliśmy od przysunięcia łóżka rodziców do jednej ściany, by móc rozstawić moje polowe wzdłuż przeciwległej. Pomiędzy łóżkami zostało tylko półmetrowe przejście od drzwi do okna, istny przedział kolejowy trzeciej klasy. Tyle że za oknem stała nieruchoma, niezmienna ściana lasu. Nieraz, będąc sam w pokoju, siadałem na łóżku przy oknie, zamykałem oczy i nagle… za oknem znikał las… mój pociąg pędził przez malownicze niziny… tu wielkie miasta, tam żyzne doliny. Przewijały się pełne statków rzeki, przęsła żelaznych mostów, przesuwały się pasma niebotycznych gór… ciuch… ciuch… ciuch… sapała lokomotywa, ram-tam-tam… stukotały koła wagonu, aż ogłuszające w tunelach.

Pewnego wieczoru, pogrążony w marzeniach, nie usłyszałem nawet, jak matka otworzyła drzwi. Tylko łóżko przy mnie nagle się ugięło. Nie otwierając oczu, wiedziałem, że to mama obok mnie usiadła. Objęła mnie wokół ramion.

– Nie płacz, Stefanku – szepnęła. Nie spytała o przyczynę.

– Nie płaczę – odszepnąłem. – Tylko mi się oczy pocą.

W dzieciństwie był to nasz szyfr, nasze umowne pocieszenie i sprawa prestiżowa.

Spojrzałem przez okno. Znikły obrazy, teraz był tam już tylko ciemny las, a nad nim jasne niebo białej nocy. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Matka się uśmiechnęła.

Przyjrzałem się jej i nagle, jak obuchem, uderzyła mnie zmiana w jej wyglądzie. Twarz jej schudła, zmalała. Miękkie dotąd rysy stały się ostre, kanciaste. Odkryłem zmarszczki, których nigdy dotąd nie widziałem. Zapłakaliśmy razem, cichutko.

W dniu naszej przeprowadzki poszedłem do pracy jak zwykle. Moja brygada, bez ojca, składała się tylko z nas pięciorga. Ojciec i matka tymczasem przenieśli nasze rzeczy na nową kwaterę. Ku niewątpliwej uldze naszych współlokatorów, którzy nagle mieli gdzie się ruszyć.

Pierwsza noc w nowym mieszkaniu była fatalna. Z początku nie mogłem zasnąć, a gdy w końcu zapomniałem o świecie, przywróciło mnie do świadomości okropne swędzenie. Drapałem się tu i tam, ale potrzebowałbym jeszcze kilku par rąk. Rodzice też nie spali. Ojciec siedział na brzegu łóżka, drapiąc się po nogach.

Matka postawiła błyskawiczną diagnozę: „Pluskwy!”.

Wstaliśmy i z przerażeniem spojrzeliśmy na nasze łóżka – były czarne od pluskiew. Wielkie, niemrawe, napęczniałe naszą krwią, poruszały się z wolna, ociężale, jak okiem sięgnąć.

Później, w czasie naszych podróży po Związku Sowieckim, zgniatanie pluskiew łażących po nogach czy miażdżenie wszy między paznokciami stało się czynnością automatyczną, niewartą zastanowienia, ale wtedy, po raz pierwszy, w naszym nowym mieszkaniu byłem wściekły. Jak te nędzne owady śmią ssać moją krew?

Wszy, pchły i pluskwy od niepamiętnych czasów dzieliły z ludźmi kontynent eurazjatycki. Ale w Polsce, o ile mi wiadomo, pluskwy trzymały się tanich hotelików i domów noclegowych, pchły – bezpańskich psów i kotów, a wszy – najgorszych nizin społecznych. Znałem te pasożyty z ilustracji w podręczniku przyrody, ale dotąd nie spotkałem się z nimi osobiście. Związek Sowiecki to był jednak inny świat. Na późniejszym etapie, w pociągach, na stacjach, rzadko bywaliśmy niezawszeni. Ale w Kwaszy, jak dotąd, głównie staraniem naszych kobiet, polskie baraki były „czyste”. Katia, po której objęliśmy pokój, nie była aż tak skrupulatna.

W odróżnieniu od wszy pluskwy nie są w zasadzie nosicielami chorób, ale mimo to ich sąsiedztwo jest nader dokuczliwe. Resztę nocy spędziliśmy w morderczej furii. Rodzice okazali się wielkimi specjalistami w tej dziedzinie. Doświadczenie nabyte w czasie pierwszej wojny światowej i rewolucji bolszewickiej teraz się przydało. Matka objęła komendę. Kazała wpierw wynieść łóżka na zewnątrz i zdjąć pościel. Biała noc ułatwiała nam zadanie. Z łóżkiem rodziców było stosunkowo łatwo się uporać. Wysypaliśmy i spaliliśmy słomę z siennika, a wsypę i pościel sparzyliśmy wrzątkiem. Złącza żelaznego łóżka i inne możliwe kryjówki mama opaliła dokładnie płomieniem świecy. Z moim składanym łóżkiem było gorzej. Rama i nogi były drewniane, a obicie też łatwo palne. Mogliśmy je tylko dokładnie sparzyć wrzątkiem. Podobnie sparzone kołdry i koce rozwiesiliśmy na drzewach i resztę nocy spędziliśmy, trzepiąc je kijami. Gdy skończyliśmy, była już pora śniadania. Nawet mama, która często z niego rezygnowała, poszła z nami do stołówki.

Głównym przedmiotem rozmowy przy stole była nasza wojna z pluskwami. Chęć pomocy czy Schadenfreude?

– Teraz, skoro macie własny pokój – drażniła mnie Hela – cóż znaczy parę pluskiew? – A po chwili szepnęła mi do ucha: – Czasem lepiej dzielić pokój z pluskwami niż z rodziną.

Spojrzałem na nią. Nie żartowała.

Inżynier Wasserman jak zwykle podszedł do sprawy pragmatycznie.

– Nigdy się nie pozbędziecie pluskiew, póki nie pozatykacie szpar w suficie i w ścianach. Radzę wam podstawić miseczki z wodą pod nogi łóżek i odsunąć je od ściany. Ale pluskwy są uparte, będą spadać na was z sufitu. Zresztą dopóki obok was mieszka Nina czy inni Rosjanie, sprawa jest beznadziejna. Ich takie drobne niedogodności nie obchodzą. Od wieków żyją z tym robactwem. – Machnął ręką.

Ojciec Mietka miał rację. Mimo naszej totalnej wojny pluskwy, w mniejszych czy większych ilościach, towarzyszyły nam przez resztę pobytu w Kwaszy.

W drugiej połowie naszego baraku mieściła się poczta. Kierownikiem posiołkowej poczty, jej kadrą i listonoszem w jednej osobie była Nina. Nasza poczmistrzyni mieszkała na poczcie i jej łóżko stało za naszą ścianą. Sądząc z plotek, Nina nie miała zwyczaju nikogo z łóżka wyrzucać, co odnosiło się chyba i do pluskiew. Taką już miała dobrą naturę.

Któregoś dnia doświadczyłem jej joie de vivre na sobie. Stało się to, zanim jeszcze zostaliśmy jej sąsiadami. Mama posłała mnie z listem na pocztę. Nasza poczta była otwarta co drugi ranek, zanim Nina wyruszała z torbą listów w drogę do Pietrakowa. Przeszło czterdziestokilometrowy spacer zajmował jej resztę dnia. Wracała z nowo napełnioną torbą następnego dnia pod wieczór.

Pchnąłem drzwi. Nikogo innego na poczcie nie było, a Nina leżała jeszcze w łóżku. Spojrzała na mnie zalotnie, przeciągnęła się lubieżnie i wyciągając ku mnie ramiona, zagruchała: Stiepanuszka, a ty mienia pojebiosz siegodnia?

Nie, żeby myśl o stosunku płciowym nigdy nie postała mi w głowie. Wprost przeciwnie, miałem szesnaście lat i takie fantazje często były wręcz natrętne. Niemniej jednak perspektywa utraty cnoty z Niną, nie wiem dlaczego, mnie przeraziła. W każdym razie z bijącym sercem zawróciłem i wciąż z listem w ręku popędziłem z powrotem do naszego baraku.

– Co to, Niny już nie ma? – zdziwiła się mama zajęta pisaniem następnego listu. – Myślałam, że jeszcze ją złapiesz.

Głos uwiązł mi w krtani, usta miałem suche, stałem w płomieniach. Musiałem być czerwony jak burak. Powoli jak ślimak ruszyłem się, zwlekając, zdjąłem czapkę, szalik, buty i palto. Odpinałem guziki sztywnymi palcami, z wolna, jeden po drugim. Kiedy w końcu wrócił mi głos, położyłem list na stole.

– Poczta była jeszcze zamknięta – powiedziałem. – Nina musiała wczoraj wrócić późno z Pietrakowa i wciąż śpi.

Mama podniosła głowę, spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale o nic więcej nie pytała. Przez długi czas nikomu o tej straconej okazji nie wspomniałem, ale po latach, nieraz przy kieliszku, moim opowiadaniem bawiłem przyjaciół.

Po pamiętnej pierwszej nocy spędzonej w nowym mieszkaniu mama wypowiedziała bezlitosną wojnę pluskwom. Po śniadaniu w stołówce ogłosiła:

– Dzisiaj sparzę wrzątkiem wszystkie ściany. Zapalonego łuczywa może lepiej nie używać. Ale zupełnie nie wiem, co zrobić z sufitem – przyznała się.

Ściany naszego pokoju zbudowane były z surowych okrąglaków. Szerokie i głębokie szczeliny między nimi zatkane były mchem, pokryte gliną i, jak reszta pomieszczenia, pobielone, ale glina dawno popękała i ze szczelin wymykały się kosmyki suchego jak słoma mchu. Bardzo łatwo byłoby puścić barak z dymem. Oprócz innego robactwa w szczelinach mieszkały roje niewielkich, jasnobrązowych karaluchów. Prusaki gromadziły się głównie w pobliżu pieca. Ponieważ walka z nimi była nie do wygrania, a zarazem nikomu one właściwie nie szkodziły, należało jedynie się do nich przyzwyczaić, jak i do innych współlokatorów. Nawiasem mówiąc, prusaki doskonale pływały. Nieraz taki karaluch spadał mi w stołówce z sufitu prosto do zupy. Pięknym kraulem podpływał wtedy do brzegu talerza i zanim zdążyło się zakląć „psiakrew”, znikał w szczelinach stołu. Nikomu z nas nie odbierało to apetytu, a marnować zupy przecież nie było można.

Pluskwy to było jednak coś zupełnie innego. One wymagały działania.

Kiedy wróciłem z pracy pierwszego dnia akcji przeciwpluskwowej, rodzice właśnie rozwieszali koc nad swoim łóżkiem.

– To po to dawniej były baldachimy nad łóżkami! – wykrzyknąłem.

– Tak, cofnęliśmy się w czasie, prawda? – dodał ojciec, gdy pomagałem mu przymocować kij mający podtrzymać drugi koc nad moim łóżkiem.

I tak następnej nocy, z łóżkami odsuniętymi od ścian, z ich nogami w słoikach czy puszkach wypełnionych wodą, z baldachimami nad głową, skutecznie odparliśmy natarcie armii pluskiew, włącznie z ich oddziałami spadochronowymi.

Nowe stanowisko ojca nie zmieniło mojego statusu na posiołku. Kiedy zona przeciwpożarowa była skończona, moja brygada poszła w rozsypkę. Helę przydzielili do jednej z leśnych brygad sżygat' suczki, a ja osiągnąłem szczyt moich ambicji: zostałem drwalem.

Stało się to przypadkiem. Pewnego dnia usłyszałem, jak Mietek z gniewem upominał ojca:

– Dzisiaj, tato, miałeś szczęście. Ale co będzie jutro? Pojutrze? Drwalstwo to już nie jest zajęcie dla ciebie. Któregoś dnia nie zdążysz uskoczyć w porę i będzie nieszczęście. Zabije cię albo na zawsze okaleczy. A przecież chcemy wrócić do Płocka!

– Co się właściwie stało? – wtrącił się ojciec.

– O mało nie doszło do wypadku – odpowiedział inżynier Wasserman. – O mały włos a byłoby po mnie. Właśnie ściąłem duże drzewo, ale nie odskoczyłem dość daleko i Mietek musiał wyciągać mi kawał złamanej gałęzi z uda. Ech, nic takiego. – Machnął ręką. – Zagoi się.

– Głupstwa ojciec pleciesz – oburzył się Mietek. – Nie jesteś już dość szybki do szwałki. Sam o tym wiesz. – Zwrócił się do mojego ojca. – Niech mu pan doktor powie, może pana posłucha. Ostatnio kilka razy miał małe wypadki. Nic poważnego, jak dotąd, to prawda. Ale kto wie, co będzie dalej? Dobrze, że tym razem pracowałem na sąsiednim pasie, zobaczyłem, co się stało, i szybko przybiegłem. A on leżał z udem nadzianym na koniec gałęzi jak na rożen. Musiałem ją odrąbać przy pniu i wyciągnąć z rany.

– Zawracanie głowy, synu. Wszystko w porządku. Nic już nie boli, nawet przy chodzeniu. Jutro idę do pracy, bez gadania.

Mietek nie dał za wygraną.

– Dobrze, dobrze, ale musisz zmienić robotę. Na przykład na razkriażowkę. Ta sama płaca za pracę i nie tak niebezpieczna jak swałka. Zachowuj się, tato, jak dorosły. Przecież musimy wrócić do Polski.

* * *

Często mówiliśmy o powrocie do domu. Atak Niemców na Związek Sowiecki 22 czerwca 1941 roku przyodział bezpodstawną nadzieję w szatę prawdopodobieństwa. Nareszcie dwaj dyktatorzy, Hitler i Stalin, skoczyli sobie do gardeł. Lecz czy to przekształciło nas w sprzymierzeńców? Czy wróg nieprzyjaciela staje się przyjacielem? Dalej mieliśmy wątpliwości.

Zaczęliśmy jednak wierzyć, że wydostaniemy się z Kwaszy. Nie wiedzieliśmy kiedy, nie wiedzieliśmy jak, ale musiało to nastąpić.

Okazało się później, że opuszczenie Kwaszy, a nawet Związku Sowieckiego, a powrót do Polski to dwie różne rzeczy. Ani Mietek, ani jego ojciec nigdy nie wrócili do kraju. Wiele lat potem doszły mnie wieści, że Mietek zginął pod Lenino, walcząc w szeregach Dywizji Kościuszkowskiej, a jego ojciec umarł w Moskwie, gdzie dorobił się majątku, handlując na czarnym rynku.

* * *

Wtedy w stołówce zdecydowałem się kuć żelazo póki gorące.

– Za kilka dni – zwróciłem się do starszego Wassermana – skończymy zonę przeciwpożarową. Weźcie mnie na drwala. Brygadzistą nie chcę być, naprawdę. Pan mógłby nim zostać i objąć razkriażowkę.

Mietek zapalił się do mego projektu:

– Tak, tato, to dobre wyjście. Pogadam z Wołkowem. Weź dla mnie kaszę, Stefan, dobrze?

Mietek poklepał mnie po ramieniu i podszedł do Wołkowa siedzącego przy stole posiołkowej arystokracji.

Ojciec Mietka wciąż nie chciał pogodzić się z losem.

– On myśli, że jestem starcem, a ja mam dopiero pięćdziesiąt jeden lat.

Mietek wrócił po chwili rozpromieniony. Mrugnął do mnie.

– Wołkow nie ma nic przeciwko temu. Jak tylko skończysz z tą zoną, masz przejść do brygady ojca jako drwal, a ojciec pozostanie brygadzistą i razkriażowszczykiem. Wszystko załatwione.

Taki był początek mojej nowej kariery. Matka nie była zachwycona, ale udało mi się przekonać ojca, żeby nie interweniował u Orłowa. Oficjalnie byłem już dorosły: trzy tygodnie temu skończyłem szesnaście lat.

– Lepiej to zostaw, tato. Możesz sobie tylko zaszkodzić, poślą cię z powrotem do fizycznej pracy, a to będzie katastrofa dla nas wszystkich.

Ten argument zatrzymał ojca w drzwiach. Nauczyłem się ostatnio, jak stawiać na swoim bez kłótni, może rzeczywiście wydoroślałem. A wiedziałem, że dla ojca praca w swoim zawodzie jest bardzo ważna.

Ojciec był dobrym lekarzem i zabrał się do nowej pracy ze zwykłą u siebie sumiennością. Przyjmował pacjentów w przychodni, chodził na wizyty, przeprowadzał inspekcję składu żywności i stołówki. Nachodził się przy tym po Kwaszy, a dwa razy w tygodniu odbywał kilkukilometrowy marsz do Wasiliewa. W tamtych warunkach lekarz urzędowy łączył obowiązki lekarza domowego, lekarza powiatowego, akuszerki, dentysty i całej kadry tych wszystkich urzędów.

Ojciec był w zasadzie pediatrą, ale jako jedyny medyk w okolicy, przy najbliższym szpitalu w Krasnoborsku odległym o osiemdziesiąt kilometrów, siłą rzeczy musiał dawać sobie radę ze wszystkimi problemami zdrowotnymi, nawet takimi, z jakimi od dawna nie miał do czynienia.

Przejęcie przychodni trwało nie więcej niż pięć minut. Całe jej wyposażenie znajdowało się w szafce, a składało się z kilku paczek waty, paru bandaży, butli skażonego spirytusu, buteleczki jodyny oraz dwóch słoi, w jednym był bizmut w postaci brązowego proszku, a w drugim biały proszek aspiryny. Były też dwa drewniane pudełka: w jednym znaleźliśmy strzykawkę z igłą, dwa skalpele i pincetkę, a w drugim zestaw kleszczy do wyrywania zębów. W tej samej szafce stała też waga aptekarska i pudełko odważników. Obok leżała rolka brązowej tapety w kwiatki, której zastosowania w żaden sposób nie mogłem odgadnąć. Co najbardziej zdziwiło ojca, to fakt, że butelka spirytusu była prawie pełna. Każdy płyn choć zbliżony do alkoholu, jak skażony spirytus, denaturat czy nawet woda kolońska, nie mówiąc już o samej wódce, działał na przeciętnego Rosjanina jak magnes.

Eteru ani żadnego innego środka znieczulającego w Kwaszy nie było, więc takie zabiegi, jak przecinanie wrzodów, nastawianie złamanych kości, wyrywanie zębów, odbywały się na żywca. Praktykę dentystyczną zresztą ojciec dzielił z Wasią, posiołkowym kowalem. Ponieważ leczenie bolącego zęba w tych warunkach sprowadzało się do wyrywania, Wasia jako posiadacz cęgów i najsilniejszy człowiek w Kwaszy przypuszczalnie wyrwał więcej zębów niż mój ojciec i Katia, jego poprzedniczka, razem wzięci.

W początkach wiosny sam omal nie zostałem jego ofiarą. Rozbolał mnie ząb, ale będąc kiedyś świadkiem kowalskiej metody leczenia, wolałem cierpieć w tajemnicy. Pozbyłem się w końcu zepsutego zęba, wydłubując go samemu, kawałek po kawałku.

Waga aptekarska mnie zaintrygowała i zaofiarowałem ojcu swe usługi jako „aptekarz”. Przy okazji odkryłem przeznaczenie tajemniczej rolki tapety: służyła do pakowania proszków. Z początku pod nadzorem ojca, a potem sam odważałem odpowiednią dawkę bizmutu czy aspiryny i zawijałem w kwadratowy kawałek tapety, zdobiąc ją odpowiednim napisem. Bizmutem leczyło się biegunkę, schorzenie bardzo rozpowszechnione w Kwaszy, a wszystko inne aspiryną.

Nie wszyscy mieszkańcy Kwaszy i Wasiliewa przyjęli objęcie przychodni przez ojca z należytym entuzjazmem. Naprawdę chorzy doceniali lepszą opiekę, ale byli tacy, co stracili przywileje. Nawet Mietek kiedyś mi się poskarżył: „Z Katią było dużo łatwiej. Na Boże Narodzenie, pamiętasz może, nie chodziłem do pracy przez parę dni. Dwa miesiące temu też miałem kilka dni zwolnienia. A wiesz, jak to robiłem? Nie mówiłem ci? Po prostu szedłem do przychodni, spuszczałem portki i skarżyłem się na ból w pachwinie. «To pewnie przepuklina», mówiłem. «Chcesz mnie zbadać?» I w obu wypadkach Katia spiekła raka, szybko się odwróciła i wypisała zwolnienie. Z twoim ojcem to nie przejdzie, jak myślisz?”.

Mietek nie był jedynym chorym z urojenia. Za czasów Katii panowała ponoć epidemia przepukliny.

Katia, osiemnastoletnia dziewczyna, była cicha i nieśmiała. Kwasza była jej pierwszym posterunkiem po ukończeniu dwumiesięcznego kursu pielęgniarskiego. Odpowiedzialna za zdrowie kilkuset osób, musiała dawać sobie radę nie tylko z urojonymi męskimi problemami. Zimą 1941 roku wybuchła na przykład doroczna epidemia szkarlatyny wśród dzieci. Przed erą antybiotyków szkarlatyna była poważną i nierzadko śmiertelną chorobą. Pewnego wieczoru poszedłem z Helą do sąsiedniego baraku odwiedzić Julkę. Był to jednoizbowy barak przedzielony na rodzinne „pokoje” kotarami z koców i prześcieradeł. Siedzieliśmy we trójkę na łóżku, plotkując, gdy doszło mnie zza kotary pochlipywanie dziecka. „To Józio”, powiedziała Julka. „Ma szkarlatynę. Wczoraj wieczorem Nina przyniosła szczepionkę z Pietrakowa i Katia ma zaraz przyjść i zrobić mu zastrzyk”. Coś mnie tknęło. Kiedyś czytałem dużo popularnych książek na medyczne tematy, ostatnio przysłuchiwałem się rozmowom rodziców o obecnej epidemii, ale nigdy nie słyszałem o szczepionkach na szkarlatynę. Hela i Julka dalej plotkowały bez mego udziału, a mnie już inne rzeczy chodziły po głowie. Kiedy przyszła pielęgniarka, zaproponowałem jej pomoc. Katia znała mnie dobrze, bo nieraz przychodziła do naszego pokoju zasięgnąć rady ojca. „Potrzymaj”, dała mi pudełko i poszła wygotować strzykawkę i igłę. Spojrzałem na etykietę: Skarlatinowyj toksin. Dla profilaktiki skarlatina (szkarlatynowa toksyna. Dla zapobiegania szkarlatynie). Zaniepokoiłem się. Wiedziałem, że jeszcze przed wojną próbowano podawać toksynę dla wzbudzenia odporności u zdrowego. Ale dawać ją dziecku już choremu na szkarlatynę…? To nie tylko nielogiczne, to bzdura. Może je zabić!

Katia wróciła.

– Może mu lepiej wstrzyknąć antytoksynę? – spytałem szeptem. Tymczasem na widok strzykawki i igły Józio przestał popłakiwać, a zaczął wrzeszczeć wniebogłosy.

Katia się zmieszała, zaczerwieniła.

– Ale ja nie mam antytoksyny – wydusiła wreszcie. – Nina przyniosła to pudełko wczoraj z Pietrakowa… instrukcji żadnej nie było. Powiedziano jej, że to zastrzyk na powstrzymanie epidemii.

Hela, usłyszawszy naszą rozmowę, pobiegła w tym czasie do naszego baraku i właśnie wracała z ojcem. Ojciec spojrzał na pudełko i gestem poprosił Katię, by z nim wyszła na dwór. Wrócili po paru minutach. Katia schowała strzykawkę i igłę do metalowego pudełka, paczkę zastrzyków do kieszeni, pogłaskała Józia po głowie i wyszła. Zachrypnięty Józio odetchnął z ulgą i przestał krzyczeć. Po paru dniach, po samej aspirynie, gorączka mu spadła i w końcu wyzdrowiał. Wszystko to się wydarzyło, zanim ojciec otrzymał posadę lekarza.

Kilka dni przedtem, wcześnie rano, kiedy właśnie kładliśmy się z ojcem spać po nocy na drodze lodowej, wpadł do naszego pokoju Borysow z twarzą zalaną łzami. Borysow, posiołkowy milicjant, dumny posiadacz jedynej w Kwaszy broni palnej w postaci starodawnej strzelby, był, jak na milicjanta, poczciwym człowiekiem.

– Władysławie Michajłowiczu, błagam was, ratujcie moje dziecko! – Szlochając, Borysow, jak na mużyka przystało, padł przed ojcem na kolana. – Nadia umiera! – wykrztusił, dławiąc się łzami.

Czteroletnia Nadia miała szkarlatynę i w nocy nastąpiło pogorszenie.

– Gorąco z niej bije jak z pieca. Wymiotuje, krzyczy, że ją głowa boli, i wciąż się za nią trzyma. Riadi Boga, niech doktor pomoże! Katia jest z nią, ale nie wie, co robić.

– Wiecie przecież – zaczął ojciec – że mnie tu nie wolno leczyć ludzi.

– Bogiem się klnę, że nikt nie będzie wiedział – błagał Borysow. – Chodźmy, chodźmy, w imię Boga!

– Może mieć zapalenie ucha środkowego – powiedział ojciec po polsku, w języku, którego zawsze używaliśmy między sobą. – A może to guz mózgu? Lepiej pójdę. Mam nadzieję, że to nie pułapka. – Zawahał się.

– Łzy są szczere – zauważyła matka, ale ojciec i tak już wciągał buty.

– No to chodźmy.

Ojciec bał się interweniować bezpośrednio, zanim uzyskał zatwierdzenie dyplomu. Co innego udzielanie rady Katii.

Wyszli. Ojciec wrócił po jakimś czasie.

– To rzeczywiście ucho – powiedział. – Musieliśmy nakłuć bębenek. Zwykłą grubą igłą do szycia. Dałem to zrobić Katii, a ja tylko prowadziłem jej rękę. Wyciekło dużo ropy. – Spojrzał na mnie. – Wyjdzie z tego – dodał.

Po kilku dniach Nadia biegała już po Kwaszy, ale ilekroć spostrzegła ojca, uciekała do domu albo kryła się w fałdach matczynej spódnicy.

Kilka tygodni później, wciąż jeszcze przed objęciem przez ojca przychodni, czekaliśmy właśnie w suszarni, aż odmarzną nam guziki, kiedy wpadła wzburzona Katia.

– Szybko, doktorze, szybko! Bardzo proszę! Chłopca strasznie ucho boli… Krzyczy, wrzeszczy wniebogłosy! Coś tam się okropnego stało. Szybko! Wylew mózgowy?… Sama nie wiem… Nie wiem, co robić. Trepanację czaszki?…

Zawsze spokojna i cicha Katia była zupełnie wyprowadzona z równowagi.

I rzeczywiście, dobiegł mnie przenikliwy krzyk z baraku po drugiej stronie posiołkowej ulicy. Ojciec ze zdwojoną energią zaczął zdejmować oblodzone palto. Ja też. Trepanacja czaszki!!! Najstarsza chirurgiczna operacja na świecie! Człowiek jaskiniowy tak wyganiał złe duchy! Muszę to zobaczyć! Ojciec z Katią biegli już przez ulicę. Ja ruszyłem za nimi. Jeszcze tylko krzyknąłem do Heli: „Chodź!”. Ale ona zbladła i pokręciła głową, „Nie, nie, idź sam”.

Na rozkopanym łóżku leżał chłopiec i skręcał się z bólu. Jego ruchy były tak gwałtowne, że nie mogłem go nawet poznać. Miał może dziesięć czy jedenaście lat. Co chwilę z całej siły walił się pięścią w prawe ucho, po czym jeszcze bardziej przeraźliwy krzyk wydzierał mu się z gardła. Blada jak chusta, z twarzą zalaną łzami, przerażona siwa kobieta – chyba babka chłopca – próbowała trzymać go za rękę, ale się wyrywał, odpychał ją i znów bił się w ucho.

– Panie doktorze, dzięki Bogu, że pan jest. Katia nie wiedziała, co robić. On tak krzyczy od pół godziny. Dwa lata temu lekarz musiał mu przeciąć bębenek i od tego czasu ucho go pobolewa. Ale nigdy tak jak teraz. Jezu, Mario, Józefie święty! Co robić? – Kobieta otarła oczy wierzchem ręki, przeżegnała się, złożyła ręce jak do modlitwy. – Żeby tylko przeżył!

Ojciec położył chłopca na lewym boku, a gdy Katia i babcia starały się go przytrzymać, usiłował zajrzeć mu w ucho przy świetle świecy.

– Coś tam się w środku rusza – stwierdził po chwili. – Ma pani może trochę czystego oleju? – spytał babci. – Na czystej łyżce, proszę.

– Dostaliśmy właśnie paczkę, dzięki Bogu – odparła babcia, puszczając pacjenta, który znów zaczął się wiercić. Po chwili wróciła z łyżeczką pełną płynu. – Prawdziwa oliwa – dodała.

Ojciec potrzymał łyżeczkę nad płomieniem świecy, spróbował palcem.

– W sam raz. Trzymajcie go. – I wlał oliwę do ucha. Chłopiec natychmiast się uspokoił, przestał krzyczeć.

– Puśćcie go. – Ojciec podniósł pacjenta do pozycji siedzącej i przechylił mu głowę w prawo. Oliwa wypłynęła z ucha, a z nią… niewielki prusak.

Cudowne uleczenie! Zapomniałem o trepanacji czaszki. Dobrze, że nie była potrzebna.

Od tego czasu minęło prawie sześćdziesiąt lat. Z tego czterdzieści przepracowałem jako lekarz w szpitalach i na własnej praktyce. Wciąż miałem nadzieję oczarować otoczenie zabiegiem, którego byłem wówczas świadkiem, ale podobna okazja nigdy się nie nadarzyła.

Czyżby w krajach kapitalistycznych karaluchy były zbyt opasłe, by się dostać do ucha?

 


Date: 2015-12-11; view: 821


<== previous page | next page ==>
Rozdział 9 Na lodowej drodze | Rozdział 11 Początek końca 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.025 sec.)