Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 9 Na lodowej drodze

Lodowa droga w Kwaszy pozostała na zawsze najgorszym wspomnieniem mego życia. Określić ją mogę tylko jako czyściec, bo na piekło było tam stanowczo za zimno.

W prymitywnych warunkach północnej Rosji lodowa droga była pomysłowym rozwiązaniem problemu przewożenia pociętych kłód z głębi lasu nad rzekę. Przez następne pół wieku nie spotkałem nikogo, kto by kiedykolwiek słyszał o drodze zbudowanej z lodu, i tak też napisałem w angielskim oryginale. Dopiero kiedy The Ice Road się ukazała, dostałem list od czytelnika: „(…) ja wiem, czym była lodowa droga (…) na naszym posiołku też taką mieliśmy. (…)” Okazało się, że jako chłopiec nieco młodszy ode mnie czytelnik znalazł się w tym samym czasie również w okolicach Archangielska.

Drewno, główny produkt północnej Rosji, jest ciężkie, nieporęczne. Na duże odległości transport wodny jest stosunkowo łatwy i tani, ale wielkie kloce muszą zostać najpierw przewiezione z głębi lasu do najbliższej spławnej rzeki. W kraju, gdzie drogi są rzadkością, a sieć kolejowa jest uboga, wcale nie było to łatwe.

Latem głównym środkiem transportu w lesie były wołokusze, czyli rodzaj sań, których płozy przechodziły z przodu w dyszle, a z tyłu były połączone poprzeczką opierającą się na dwóch półmetrowych podporach osadzonych w tychże płozach. Jeden ładunek składał się z dwóch, trzech, czasem czterech kloców. Gruby koniec każdego kloca trzeba było ręcznie wywindować na poprzeczkę, a potem wszystkie razem przymocować do niej łańcuchem. Cienkie końce kloców wlokły się z tyłu po ziemi. W drodze każdy wyższy pieniek, wystający korzeń, zwalone drzewo czy gruba gałąź stanowiły przeszkodę. Woźnica często musiał podważać i przenosić wołokusze ponad nimi, czasami musiał nawet wszystko rozładować, ominąć przeszkodę i dopiero znów załadować. Była to ciężka praca i dla konia, i dla człowieka. Tego rodzaju przedpotopowy sprzęt nie nadawał się na duże odległości, dlatego latem obszar wyrębu musiał się znajdować blisko rzeki.

Wydawało się logiczne, że zimą śnieg ułatwi transport. Nieraz o tym rozmawialiśmy z Mietkiem, rozważaliśmy możliwe sposoby, ale o lodowej drodze usłyszałem po raz pierwszy tego wieczoru, kiedy wracaliśmy razem do domu po rozwiezieniu mojej brygady.



– Wołkow był dzisiaj wyjątkowo rozmowny – zaczął Mietek. – W czasie obiadu rozgadał się jak nigdy. Kupa ludzi przyszła go słuchać. Mówił, że w przyszłym tygodniu przeniosą brygady dużo dalej, w głąb lasu, i że lodowa droga jest już prawie gotowa. Lodowa droga to musi być jego specjalność, bo dał nam na ten temat cały wykład. Gdy grubość śniegu dochodzi do około metra, ugniatają go ponoć najpierw drewnianym walcem, przeciągając go tam i z powrotem. Potem puszczają specjalne szerokie sanie, z lemieszami jak od małych pługów przymocowanymi do płóz, i wycinają dwie równoległe koleiny. Następnie polewa się je wodą, co zamienia koleiny w dwa lodem wysłane rowki, coś jakby szyny odwrócone do góry nogami, rozumiesz? Po nich jeden koń może uciągnąć pięć czy sześć metrów sześciennych drewna naraz. Używają do tego specjalnych podwójnych sań, więc luźne końce nie muszą wlec się z tyłu jak na wołokuszach. I przez całą zimę trzeba tę drogę nieustannie utrzymywać, polewając rowki wodą.

– Ciekawe – zauważyłem – skąd oni biorą tę wodę. Przecież zimą wszystko jest zamarznięte.

Rano obudziłem się jeszcze przed pobudką.

– Mam nadzieję, że tym razem dadzą mi pracę w jakiejś przyzwoitej brygadzie – powiedziałem do ojca.

Ojciec też właśnie skończył robotę w nowym baraku i nie wiedział, gdzie go przydzielą. Naszą rozmowę przerwało walenie do drzwi. „Wstawać… wstawać”. W otwartych drzwiach stał sam Wołkow.

– Ty, starik – zwrócił się do ojca – popracujesz teraz z synem. Zgłoście się do mnie po drugiej stronie rzeki. – Wskazał palcem ogólny kierunek i wyszedł.

– Mam nadzieję, że to będzie lekka praca – powiedział ojciec – odpowiednia dla „starca” i nieletniego rekonwalescenta.

W stołówce spotkaliśmy Romerów. Wołkow kazał Heli też zameldować się po drugiej stronie rzeki.

Uftiuga miała w Kwaszy 40–50 metrów szerokości. Przeszliśmy zamarzniętą rzekę dobrze już wydeptaną ścieżką. Po obu jej stronach spadziste zwały śniegu sięgały mi aż po ramiona. Przed nami szła grupa Rosjan, jeden prowadził konia. Po drugiej stronie drzewa były wyrąbane na odcinku paruset metrów wzdłuż brzegu. Kilku Rosjan przygotowywało grunt pod nowe sterty; wyrównywali śnieg i układali żerdzie pod pierwsze warstwy. Wołkowa nigdzie nie było widać. Ojciec, Hela i ja stanęliśmy, niepewni, co robić, gdy Rosjanin prowadzący konia za uzdę zawołał: „Chodźcie za mną!”.

Poszliśmy razem pasem nadbrzeżnym wydeptanym przez setki stóp i kopyt. Na końcu oczyszczonego nadbrzeża natknęliśmy się na dziwne sanie. Wyglądały jak skrzynia na płozach z przyczepionymi dyszlami. Sama skrzynia, na wpół zasypana śniegiem, miała ze dwa metry długości, metr szerokości i sięgała mi powyżej ramienia.

– To musi mieć coś wspólnego z lodową drogą – powiedziałem.

– O czym ty mówisz? – spytała Hela, ale nie zdążyłem się popisać swoją nowo nabytą wiedzą, gdyż nasz Rosjanin przywiązał konia do drzewa, zabrał się do zmiatania śniegu ze skrzyni i gestem zagnał nas do roboty.

– Uważajcie! – krzyknął. – Z tyłu wiszą wiadra i narzędzia… Żeby nic mi tu nie zostało.

Śnieg był świeży, sypki, zabraliśmy się do oczyszczania skrzyni ze wszystkich stron samymi rękami. Rękawice mi nawet nie przemokły. Gdy skończyliśmy, Rosjanin wskoczył do skrzyni, łopatą wysypał śnieg ze środka, po czym zabrał się do zaprzęgania konia. Skorzystałem z krótkiej przerwy, żeby dokładnie obejrzeć skrzynię. Była zrobiona z grubych desek i wzmocniona blaszanymi pasami. Siedziała na dwóch szeroko rozstawionych płozach. W tylnej ścianie, z jednej i z drugiej strony, znajdował się tuż nad płozami otwór o średnicy kciuka, przy którym wisiał na haku kołek tej samej grubości. Pod każdym otworem przymocowany był kawał blachy w kształcie wachlarza. Wyżej na tejże ścianie wisiały wiadra, kilof, dwie siekiery, dwie łopaty, łom i niewielki osmalony kociołek.

– Idziemy – rzucił krótko Rosjanin.

Z nabrzeżnego pasa prowadził w las trakt dwumetrowej szerokości. Tak jak opisywał Mietek, środkiem traktu biegły dwie koleiny. Pas ugniecionego śniegu między nimi, na metr szeroki, poznaczony był śladami kopyt. Brzegi kolein były proste, jakby równo obcięte nożem. Każda koleina była na dłoń szeroka i tak głęboka. Rosjanin wprawnym ruchem pchnął płozy skrzyni w koleiny, ujął konia za uzdę i powtórzył: „Idziemy”. Ojciec ruszył z nim i zagaił rozmowę, a Hela i ja podążaliśmy za skrzynią. Ubity śnieg pod nogami czuło się jak asfalt, dziwny, biały, śliski asfalt.

– Skorieje, skorieje… – pogonił Rosjanin konia, który posłusznie przyśpieszył kroku.

Po kilku minutach ojciec dołączył do nas.

– To jest właśnie lodowa droga. Ma jedenaście kilometrów długości i ciągnie się wzdłuż strumyka, a ta skrzynia to jest cysterna na wodę. On jest naszym brygadzistą, nazywa się Aliosza, a my razem z nim mamy tę drogę konserwować… – Ojciec zamyślił się. Po krótkiej przerwie dodał: – Aliosza nie jest zbyt rozmowny. To wszystko, co z niego wydobyłem.

Koń, zachęcony dalszymi Skorieje, skorieje…, tak teraz ruszył, że musieliśmy biec za nim truchcikiem. Usiłowałem wykombinować, co znaczy konserwacja drogi lodowej, ale z nikim nie dzieliłem się moimi myślami, tym bardziej że wszyscy byliśmy już zdyszani i coraz trudniej było rozmawiać. Było tak zimno, że z naszych ust buchały gęste obłoki pary, a głowy Alioszy i konia ginęły we wspólnej chmurze.

Głośne Stoj… oznajmiło nam wreszcie, że dotarliśmy do końca drogi. Zrobiliśmy jedenaście kilometrów w dwie godziny, większość czasu truchtem. Wołkow już na nas czekał. W towarzystwie kilku innych Rosjan siedział na ośnieżonym klocu przy ognisku. Dołączyliśmy do nich. Ściągnąłem rękawice, myśląc, że rozgrzeję sobie ręce przy ogniu, ale natychmiast musiałem włożyć je z powrotem. Wnętrza dłoni rozgrzały się tak szybko, że mało ich nie oparzyłem, podczas gdy wierzchy zbielały i zmarzły aż do bólu. Pierwsza lekcja z lodowej drogi: w czasie syberyjskiej zimy nigdy poza domem nie zdejmuj rękawic. Po paru minutach Wołkow dał znak. Dawaj naczinat', zaczynajmy. Aliosza wstał, wziął konia za uzdę i skinął na nas. Poszli, chodźmy.

Lodowa droga prowadziła tu lekko pod górę i kończyła się pętlą nad wąskim rowem pełnym śniegu. Czyżby to był strumień? Stoj… Aliosza puścił uzdę, koń stanął, opuścił głowę i zaczął skubać dziewiczy śnieg. Unosiła się nad nim chmura pary. Aliosza obszedł cysternę od tyłu, wetknął kołki w oba otwory, zdjął łopatę i łom i mruknął:

– Stiepan, weź tę drugą łopatę, kilof i oba wiadra i chodź ze mną.

Ojcu i Heli kazał czekać na miejscu.

Z narzędziami w ręku zszedłem za nim kilka kroków po pochyłym brzegu, aż znaleźliśmy się na zamarzniętym i pokrytym śniegiem strumyku.

– Najpierw musimy wykuć przeręblę – powiedział Aliosza. – Patrz uważnie, bo niedługo będziesz je sam wyrąbywał.

Strumyk był wąski i tu, pod baldachimem gałęzi, śnieg był zaledwie na pół metra głęboki. Oczyściwszy powierzchnię, Aliosza zabrał się do lodu kilofem. Po kilku uderzeniach zaczął większe kawały podważać ostrzem kilofa, a ja pomagałem mu rękami. Zbyt wielkie rozbijał łomem albo tępą stroną topora, po czym znów rąbał kilofem. Po kilku minutach dostał się do wody i zabrał się do poszerzania przerębli, aż wreszcie osiągnął pół metra średnicy. Lód miał tu może trzydzieści centymetrów grubości.

– To nie tak źle – zauważyłem.

– Nie ciesz się, zima jeszcze młoda, to dopiero listopad – zgasił mnie Aliosza. – Zresztą sam się przekonasz.

I rzeczywiście, już parę tygodni później lód w przeręblach zaczął przyrastać z nocy na noc o pół metra albo i więcej. I co noc musieliśmy na nowo wykuwać dwanaście przerębli.

Aliosza ustawił nas teraz rzędem, mnie przy cysternie, następnie Helę, a ojca najbliżej przerębli – tworzyliśmy w ten sposób rodzaj łańcucha. Sam został przy strumieniu, zaczerpnął wody i podał wiadro ojcu, ojciec Heli, a Hela mnie. Moim zadaniem było oprzeć kubeł o brzeg cysterny i wlać wodę do środka. Niby to nietrudne, ale napełnienie cysterny wymagało około dwustu wiader i przy każdej przerębli trzeba było zaczynać na nowo. Najcięższe były dwie roboty: napełnianie i opróżnianie wiader i Aliosza sprawiedliwie podzielił je między nas dwóch. Z początku cysterna przeciekała jak rzeszoto, ale szczeliny między deskami szybko zamarzły i przestaliśmy tracić wodę. Śnieg pod nogami też zamienił się przy tym w lód i zacząłem się ślizgać jak kaczka na zamarzniętym stawie. Wiadra opróżniałem już zupełnie automatycznie, a całą uwagę musiałem skupić na utrzymaniu równowagi.

Kiedy cysterna była wreszcie pełna, zawiesiliśmy narzędzia na hakach i byliśmy gotowi do dalszej drogi. Aliosza stanął za cysterną przy jednej z dwóch zatkanych kołkami dziur. Mnie kazał stanąć przy drugiej.

– Rób to samo, co ja – powiedział. – Poszo-o-oł… – krzyknął na konia.

Ładunek był ciężki, ważył chyba ze dwie tony, ale z początku droga szła lekko w dół.

– Wyjmij kołek – zawołał Aliosza i jednym mocnym pociągnięciem wyjął ten po swojej stronie. Trysnęła woda. Chwyciłem kołek – ani drgnął. Przymarzł, psiakrew! Uderzyłem mocno zamarzniętą rękawicą z jednej strony, z drugiej. Znów pociągnąłem. Kołek wyszedł, polała się woda. – Choroszyj parień. Zuch chłopak – mruknął Aliosza i uśmiechnął się. Dodał mi otuchy.

Woda z dziury lała się równomiernie i ściekała po blaszanym wachlarzu na oba brzegi koleiny. Blaszany trójkąt zgięty był w taki sposób, że więcej wody lało się na zewnętrzny niż na wewnętrzny brzeg koleiny. Dokładnie tak samo działo się od strony Alioszy. Woda, sięgając koleiny, momentalnie zamarzała. Po mniej więcej piętnastu minutach cysterna była prawie pusta i znów zatrzymaliśmy się przy strumyku. Trzeba było wyrąbać nową przeręblę, napełnić cysternę, polewać koleiny. Aż do następnej przerębli… i następnej… i następnej.

Koło południa zatrzymaliśmy się na obiad. Brzozowej kory i suchych gałęzi było aż nadto i w parę minut niedaleko naszej drogi trzaskał ogień. Aliosza ustawił trójnóg z trzech gałęzi, napełnił kociołek śniegiem, który szybko zmienił się we wrzątek. Miło było poczuć ciepło w brzuchu, popijając gliniasty chleb gorącym płynem.

Pierwszego dnia polaliśmy całe jedenaście kilometrów lodowej drogi od pętli nad strumykiem aż do rzeki, a potem jeszcze raz w przeciwnym kierunku. W sumie odbyliśmy całą drogę cztery razy, przeszło czterdzieści kilometrów. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego pierwszego dnia zaczęliśmy od pętli, a nie od nadbrzeża. Po dniu pracy, już po ciemku, wróciliśmy do Kwaszy.

Nazajutrz zaczęliśmy od nadbrzeża. Każdą przeręblę trzeba było wyrąbać od początku, bo przez noc lód na nowo narósł. Tym razem przeszliśmy tylko dwadzieścia dwa kilometry, ale też napełniliśmy dwadzieścia cztery cysterny. Drugiego dnia Aliosza był już z nami za pan brat i w czasie obiadu, zachęcony przez ojca i Helę, rozgadał się.

– Nasza lodowa droga to wielki wynalazek. Bez niej nigdy byśmy planu nie wykonali. Szkoda gadać! – mówił. – Widzieliście na brzegu rzeki podwójne sanie połączone łańcuchami? Na nich jeden koń pociągnie pięć czy nawet sześć metrów drzewa, czyli dziesięć––piętnaście kloców, a nie nieszczęsne dwa czy trzy jak na wołokuszach. I końce nie wloką się po ziemi.

– Czy to znaczy, że ruch jest jednokierunkowy i że drogę trzeba polewać poza godzinami pracy? – spytał ojciec.

– Niestety, inaczej nie można – stwierdził Aliosza. – Tylko w nocy. Ciężka robota. I zimna. Pamiętajcie włożyć na siebie wszystko, co macie.

Tego nie musiał powtarzać. W ciągu dnia termometr już rzadko pokazywał więcej niż –10°, nawet w południe. A co dopiero w nocy? Ale przecież nie będziemy pracować co noc. Na pewno będą dwie brygady na zmianę.

Przerwa obiadowa się skończyła. Aliosza wstał.

– Chodź, Stiepan, zaprzęgniemy konia.

Spojrzałem w górę. Niebo było bezchmurne i z lekka zamglona tarcza słońca, raczej plasterek cytryny niż pomarańczy, osiągnęła zenit ledwie nad horyzontem. Na Sybirze nawet słońce nie mogło być gorące – mógłbyś go dotknąć i lód na rękawiczce by się nie roztopił!

Zdjąłem pusty już worek po obroku z końskiej szyi i zaprzągłem konia do cysterny. Napełniliśmy ją i ruszyliśmy do następnej przerębli. I tak aż do późnego wieczoru. Zaczęliśmy nabierać wprawy.

Następnego rana nikt nie pognał nas do pracy, mieliśmy dzień wolny przed pierwszą nocną zmianą. Wychodząc po kolacji ze stołówki, rzuciłem okiem na termometr. Pokazywał –15°.

Już przy pierwszej przerębli przód mojego szkolnego zimowego palta szybko pokrył się lodem i zesztywniał. Nogi, dotychczas zmarznięte, zrobiły się nagle ciepłe. Ciepłe, ale tak ciężkie, że trudno je było oderwać od ziemi. Spojrzałem w dół: moje wysokie brezentowe buty były pokryte grubą warstwą lodu.

To była druga lekcja z lodowej drogi: lód grzeje. Eskimosi dawno to odkryli, czyż nie budowali domków z lodu? Spojrzałem na ojca i Helę. Byli tak samo pokryci lodem od stóp do głów. Trójka rycerzy w lodowych zbrojach…

Mechanicznie wlewałem wodę do cysterny. Wiadra szybko zaczęły się robić coraz cięższe. Czyżbym już tak się zmęczył? Niemożliwe, przecież to dopiero druga przerębla. Cysterna nie przeciekała, wszystkie szpary zamarzły na mur, powinna się szybko napełnić. Tymczasem wlałem już do niej ze sto dwadzieścia wiader, a wciąż była prawie pusta. Coś tu jest nie w porządku.

Spojrzałem na Alioszę i zagadka się wyjaśniła. Stał nad przeręblą, ale zamiast czerpać wodę, opukiwał wiadro płazem kilofa. Następnie przewrócił je do góry dnem i znów poobtłukiwał. U nóg została mu kupka lodu. Nic dziwnego, że wiadra były ciężkie, a wody brały mało. Wziąłem toporek i poszedłem za jego przykładem.

– Zuch chłopak – pochwalił mnie Aliosza.

Wkrótce cysterna była pełna i znów ruszyliśmy w drogę. Ale po kilku chwilach woda z otworów przestała płynąć mocnym strumieniem. Czyżby zamarzła? Aliosza właśnie przetykał otwór długim kijem. Widać wiedział, czego się spodziewać. Ja tymczasem żadnego narzędzia nie miałem. Ale przy dziurze wisiał kołek. Musiałem się schylić, żeby go chwycić, a lodowa zbroja utrudniała ruchy. W końcu go złapałem i zacząłem nim wiercić w otworze z mojej strony. Kołek był za krótki, straciłem równowagę, poślizgnąłem się i upadłem. Aliosza się roześmiał. Muszę znaleźć sobie coś dłuższego, też jakiś kij, pomyślałem, wstając. Wstać również nie było łatwo w tym lodowym okuciu.

Aliosza znów się roześmiał, ale powtórzył: „Zuch chłopak”, więc wybaczyłem mu ten śmiech. Obejrzałem się. Ojciec i Hela szli za nami środkiem drogi; po obu jej stronach świeżo polane koleiny skrzyły się nową warstwą gładkiego lodu.

Posuwaliśmy się powoli. Droga wiodła po równym, gdzieniegdzie tylko wznoszącym się nieco lub opadającym terenie. Bystrieje… bystrieje… – poganiał Aliosza konia pod górę albo Tisze… tisze… – hamował go z drugiej strony.

– Koleiny muszą być podlane równomiernie – tłumaczył mi przy tym.

Po dziesięciu minutach cysterna była prawie pusta. Aliosza pognał konia, po zwykłym bystrieje dodając zachętę: …twoju mat'!, i nasz rumak pobiegł truchtem. A my za nim, utrzymując tempo i zostawiając za sobą kłęby pary. Sto-o-oj… – Aliosza zatrzymał konia. Byliśmy przy następnej przerębli.

– Twoja kolej – powiedział.

Dużo łatwiej było przyglądać się Alioszy, niż samemu wyrąbać zarośniętą przez noc lodem przeręblę. Kilof i inne narzędzia wyślizgiwały mi się z rąk. Oblodzone rękawice zamarzły jak dwa haki w pozycji, w której dotychczas trzymałem uchwyt wiadra, i teraz nie pasowały do łomu i trzonka kilofa. Jeszcze raz chwyciłem łom, wyślizgnął mi się i spadł prosto na mój prawy but. Nic nie poczułem. Skorupa lodowa na bucie nawet nie pękła.

Zabrałem się na nowo do rąbania lodu. Rozgrzałem się od wysiłku, ręce też musiały się rozgrzać, bo lód na rękawicach nieco zmiękł i mogłem już utrzymać narzędzia w rękach. Jeszcze jedno uderzenie łomem… i jeszcze raz… aż wreszcie chlusnęła woda.

– Daj mi wyrównać – powiedział Aliosza.

Z wielką chęcią oddałem mu łom.

Ta przerębla była dużo bliżej drogi i jedna osoba wystarczyła do podawania wiadra. Aliosza ustawił ojca i Helę razem między sobą i mną i napełniając wiadra szybciej niż zwykle, podawał je na zmianę ojcu i Heli. W rezultacie nie mogłem za nimi nadążyć. Aliosza zwolnił i spojrzał na mnie z wyrzutem. Musiałem zmienić taktykę i, podobnie jak Aliosza, chwytałem wiadra raz jedną, raz drugą ręką. Stojąc tyłem do cysterny i na zmianę chwytając podawane mi kubły, opróżniałem je do tyłu przez ramię. Aliosza znów mnie pochwalił.

Pracowaliśmy szybko, raz tylko odbijając lód z wiader, wkrótce więc robota była skończona i znów ruszyliśmy dalej. Tym razem już w pół drogi do następnej przerębli cysterna była pusta. Aliosza zatkał otwór kołkiem. Zrobiłem to samo.

– Co teraz?

– Połowę tego odcinka polaliśmy – powiedział Aliosza. – A drugą połowę polejemy w drodze powrotnej. – Zamyślił się. Podniósł nauszniki czapki i podrapał się w ucho. – Jutro przebiegniemy ten odcinek truchtem i jedna cysterna wystarczy – dodał. – Ale ani pary z gęby. Ani mru-mru… bo jak nas nakryją…

Pewna myśl zaświtała mi w głowie. Z czasem mieliśmy ponoć sami polewać lodową drogę. Może będzie można konia trochę pogonić i jedną cysterną polewać dwa odcinki? Niezbyt uczciwe, ale co z tego?

Reszta nocy przeszła szybko. Przestałem liczyć przeręble. Niektóre były blisko drogi i znów pracowaliśmy na cztery ręce. Inne trochę dalej i ojciec z Helą ustawiali się znów jak ogniwa łańcucha. Inne były jeszcze dalej od drogi, łańcuch był niekompletny, a ojciec i Hela musieli truchtem biegać z każdym wiadrem. Aliosza cały czas sprawiedliwie przeznaczał do cięższych zadań siebie i mnie. Różnił się od większości Rosjan, bo nie klął przy każdej okazji. Czasem tylko koniowi dostawała się wiązanka, ale może on by inaczej nie rozumiał?

Większość nocy pracowaliśmy przy świetle księżyca, ale gdy już dochodziliśmy do Kwaszy, księżyc zakryły ciężkie, ciemne chmury i zaczął sypać śnieg. Zmęczeni, obciążeni lodowymi zbrojami, wracaliśmy w milczeniu noga za nogą. Było już rano, ale do świtu jeszcze daleko. Lampy naftowe rozjaśniały okna stołówki. Leśne brygady kończyły śniadanie i zbierały się do pracy. Zapachniała kasza. Poczułem głód.

Ale zanim mogłem go zaspokoić, musieliśmy iść do suszarni, niewielkiego baraczku koło stołówki. Pośrodku baraczku stał duży, przysadzisty, gliniany piec z rurą kominową rozpaloną do czerwoności. Dookoła ścian umieszczone były kołki, na których wisiało zaledwie kilka palt i fufajek. Fufajki, czyli watowane kurtki, musiały być własnością Rosjan, bo dla nas ten odpowiedni syberyjski ubiór był niedostępny. Przy piecu stały ławki, jeden kąt pokoju zajmowało koryto na czterech nogach z toczakiem do ostrzenia toporów, a w drugim leżał stos porąbanych drew do pieca. Oprócz naszej grupki nikogo tam nie było.

Zacząłem od rękawic, ale były tak sztywne, że nie mogłem ich zdjąć.

Spojrzałem na Alioszę. Uderzył parę razy ręką o ścianę, lód się pokruszył, spadł i rękawica zeszła bez trudności. Gołymi już rękoma usiłowałem rozpiąć palto, ale guziki były zamurowane w grubym lodzie.

– Poczekaj kilka minut – poradził Aliosza. – Zdejmij palto od razu, jak tylko guziki odmarzną. Nie czekaj za długo, bo przemokniesz na wskroś.

I rzeczywiście, lód szybko topniał. Wszystkiego się trzeba nauczyć – gdy się jest na Sybirze, trzeba robić to, co Sybiracy. Powiesiliśmy odmarzające palta na kołkach i pobiegliśmy do naszego baraku, który na szczęście był blisko, tuż po drugiej stronie ulicy.

Tak skończyła się nasza pierwsza noc na lodowej drodze.

Któregoś ranka, gdy zmęczeni i zesztywniali w naszych lodowych zbrojach wróciliśmy do Kwaszy, w drzwiach suszarni stanął Orłow, naczelnik posiołka. Przez chwilę stał nieruchomo, uniósłszy tylko prawe ramię. Jego stalowe oczy zatrzymywały się po kolei na twarzy ojca, mojej i Heli.

– Jesteście przydzieleni do bardzo ważnej pracy – zaczął. – I jutro dostaniecie cały wolny dzień. – Tu zamilkł. Czyżby czekał na oklaski? I tak już wiedziałem, co nam powie.

Aliosza uprzedził nas pierwszej nocy. Nie wiem dlaczego, ale założyliśmy na początku, że do konserwacji lodowej drogi wyznaczone będą dwie brygady pracujące na zmianę. Zastanawialiśmy się w czasie obiadu, kogo wyznaczą do tej drugiej.

– Żadne takie – wtrącił Aliosza. – Jest tylko nasza brygada i musimy pracować co noc przez całą zimę – tu zaklął soczyście, co zwykle nie należało do jego repertuaru.

Po chwili Orłow znów podniósł rękę. Czy oni wszyscy muszą małpować Lenina, mówcę z tysięcy portretów?

– Lodowa droga jest główną arterią Kwaszy – podjął swoją perorę – i jest używana dzień po dniu, przez całą zimę. Nawet jeden dzień przerwy to wrieditielstwo, sabotaż. – Tu znów się zatrzymał czy to dla efektu, czy dla zaczerpnięcia tchu. – Plan pięcioletni musi zostać wykonany. Nasza partia i rząd tego od nas oczekują. Powierzamy wam utrzymanie lodowej drogi w stanie nieustannej gotowości. I to jest teraz waszym obowiązkiem. Pięcioletni plan musi zostać wykonany! – powtórzył z naciskiem. Znów spojrzał po kolei każdemu z nas w oczy. – Będziecie pracować co noc przez całą zimę – dodał, odwrócił się i wyszedł, a Aliosza za nim.

A więc wyrok zapadł. Czyżby Aliosza powtórzył mu naszą rozmowę?

W tym czasie nasze palta przemokły, za długo staliśmy w nich w ciepłym miejscu. Moja lodowa zbroja znikła, wilgotne zimno przeniknęło mnie na wskroś. Powiesiliśmy palta na kołkach i przebiegliśmy oblodzoną ulicą do baraku. Buty też mi przemokły, więc mimo dwóch par wełnianych skarpet, warstwy gazet i onuc między nimi nogi miałem lodowate. Marzyłem o ciepłym łóżku i kubku gorącej „herbaty”.

Długie i ponure noce na lodowej drodze dały się nam we znaki. Przenikliwy a nieustający mróz czasem wręcz odbierał chęć do życia. Dopóki byliśmy w ruchu, warstwa lodu pokrywająca rękawice, buty i palta w pewnym stopniu chroniła nas przed zimnem. Wiadra i cysterna tak szybko pokrywały się lodem, że trzeba je było ciągle oczyszczać, co podwajało i potrajało naszą pracę. Pierekurki, czyli przerwy na papierosa dla ojca i Alioszy, dawały Heli i mnie okazję do odpoczynku, ale mróz szybko zmuszał nas do powrotu do pracy.

Mówiono nam, że według przepisów leśne brygady zwolnione są od pracy, kiedy temperatura rano spada poniżej –35°. Kilkakrotnie w ciągu naszej zimy na Sybirze Orłow ogłosił z tego powodu dzień wolny od pracy. Ale dla nas to niczego nie zmieniało, my noc przy temperaturze poniżej –40° już przepracowaliśmy.

I tak co wieczór, zaraz po wczesnym posiłku w prawie że pustej stołówce, wracaliśmy do baraku, aby się ubrać w najcieplejsze rzeczy. Wszystkie nasze swetry, koszule, marynarki przekładaliśmy warstwami gazet dla dodatkowej izolacji. Wychodziliśmy z domu w zupełnej ciemności, przechodziliśmy zamarzniętą rzekę i spotykaliśmy Alioszę z koniem na drugim brzegu. Po drodze mijaliśmy leśne brygady wracające do domu. Pierwszym naszym zadaniem było zaprzęgnięcie konia i odlodzenie cysterny i wiader. Następnie Aliosza albo ja zabieraliśmy się do przerąbania lodu narosłego przez dzień w najbliższej przerębli. Potem napełnianie cysterny, odladzanie wiader, przeczyszczanie otworów, polewanie drogi do następnego przystanku – to wszystko stało się rutyną. A przerębli było dwanaście. I tak noc w noc.

Jednej nocy, jak na komendę, zastygliśmy w bezruchu. Rozgwieżdżone niebo rozbłysło nagle srebrnym światłem dziesiątków płomieni, mieniących się pasów ognia. Plamy światła nerwowo migotały, tu się kurczyły, tam nagle rosły, zmieniały miejsce, ścigając się z pędzącymi po niebie obłokami.

– Zorza polarna – rozległ się donośny szept Alioszy. – Piękna, no nie?

Ale po paru minutach srebrne płomienie, jak sztuczne ognie na choince, zaczęły blednąć, gasnąć, powoli znikać jeden po drugim.

Niezwykłe widowisko trwało wszystkiego dziesięć minut. Zmarznięci po tym nieróbstwie wróciliśmy do roboty.

Dni wolne od pracy zdarzały się w Kwaszy, ale bardzo rzadko. Na przymusowych masówkach w świetlicy zebrani robotnicy „ochoczo i przez aklamację postanawiali pracować następne cztery niedziele dla dobra ojczyzny… w celu wykonania pięcioletniego planu…”. Po czterech tygodniach, na następnym zebraniu, ofiarowali na ołtarzu nienasyconego Planu następne cztery niedziele… i następne… Za każdym razem na takim zebraniu Orłow albo Wołkow stawiali oficjalny wniosek – a któż by śmiał głosować przeciw? Hasło: „Pięcioletni plan musi zostać wykonany” nabrało mocy jedenastego przykazania, chociaż kilka z pierwotnych dziesięciu mogło ulec zawieszeniu.

W rezultacie odpoczywaliśmy 7 listopada, czyli w rocznicę rewolucji. Mieliśmy wolny dzień na Nowy Rok 1941. I raz w marcu zdarzyła się jeszcze jedna wolna niedziela.

W drugim tygodniu naszej pracy na lodowej drodze pewnej nocy zaczął prószyć śnieg. To nie była nowina. Ale pod koniec nocy rozpętała się prawdziwa śnieżyca. Zadowoleni, że już zrobiliśmy swoje, ruszyliśmy w drogę do domu jak drużyna bałwanów. Wróciliśmy do Kwaszy i jak zwykle z suszarni pobiegliśmy do baraku. Nie mogłem się doczekać, aż będę mógł paść na łóżko. Pochłonąłem pajdę chleba, popiłem „herbatą”. Zasnąłem momentalnie. Po minucie – tak mi się wydawało – obudziło mnie walenie do drzwi. Stał w nich Wołkow.

– Władysław Michajłowicz, Stiepanuszka, wstawajcie. Lodową drogę trzeba zamieść. Spadł duży śnieg.

Mama próbowała oponować:

– Przecież oni dopiero wrócili po całej nocy. Są zmęczeni…

Nic nie pomogło. Plan pięcioletni musiał być zrealizowany…

Zmiatać śnieg z kolein drogi lodowej było łatwiej, niż ją polewać. Ale jedno zaraz po drugim – to już przesada! Gdy skończyliśmy, byliśmy na nogach szesnaście godzin, z dwugodzinną przerwą. Poprzedniej nocy przeszliśmy jedenaście kilometrów i drugie tyle, wracając do domu. W ciągu dnia powtórzyliśmy ten marsz, z tego część pierwszych jedenastu kilometrów przeszedłem tyłem… machając miotłą.

Dwoje z nas usuwało śnieg spomiędzy kolein. Jedno szło parę kroków za drugim, odpychając drewnianą łopatą śnieg przez koleinę w jedną stronę, a drugie w drugą. Druga para wymiatała śnieg z kolein miotłami z brzozowych rózg, tak samo na obie strony. Oczyszczanie środka drogi łopatą było łatwe. Wymiatanie śniegu z kolein i wybieranie go tym samym ruchem z zewnętrznych ich brzegów wymagało zręczności. Aliosza jak zawsze był ekspertem. Idąc tyłem, pracował sprawnie i szybko. Naśladując go, też szybko zacząłem dawać sobie radę. Hela też się nauczyła. Ale ojcu nie szło. Trudno mu było iść tyłem. Musiałem mu od czasu do czasu pomagać, żeby nie został zbyt daleko za nami. Tam, na lodowej drodze, nauczyłem się roztaczać opiekę nad ojcem.

Po nocy i po dniu pracy dostaliśmy wolną noc i obiecano nam wolny dzień. Chyba że spadnie śnieg… Więc Wołkow znów rano walił do drzwi. „Władysław Michajłowicz… Stiepanuszka… wstawajcie!” Na szczęście nocna śnieżyca pozbawiająca nas snu zdarzała się nie częściej niż dwa lub trzy razy w miesiącu, a wówczas już wiedzieliśmy, czego oczekiwać.

Jedna noc na drodze lodowej utkwiła w mej pamięci na zawsze. Mój ojciec był człowiekiem łagodnego usposobienia, spokojnym, uprzejmym, życzliwym dla ludzi. Nigdy się nie skarżył. Nigdy nie klął. Nigdy nie słyszałem z jego ust choćby tak nawet względnie łagodnych przekleństw, jak „psiakrew” czy „cholera”.

W lutym, u szczytu zimy, mróz był wyjątkowo ostry, dojmujący, spotęgowany przez lodowaty północny wiatr wiejący chyba z samego bieguna. Pod koniec nocy ojciec się załamał, zęby szczękały mu z zimna, nie mógł się ruszyć. Aliosza i ja wzięliśmy go pod ręce i postawili na przednim, z lekka podniesionym końcu płozy, tuż za ciepłym zadem konia. Szedłem obok, żeby go podtrzymywać choć z jednej strony. Moje miejsce przy kranie cysterny zajęła Hela.

Nagle usłyszałem, że ojciec jakby szepce do siebie. By usłyszeć lepiej, odchyliłem nauszniki. Ojciec powtarzał po cichu: „…psiakrew… cholera jasna… psiakrew… niech to diabli wezmą…”.

Gdy wreszcie dotarliśmy do Kwaszy, spojrzeliśmy na termometr na ścianie kancelarii – wskazywał temperaturę już poniżej dolnej kreski na skali: –40°.

Z kilkoma przerwami pracowaliśmy na drodze lodowej przez całą zimę, aż do odwilży późną wiosną 1941 roku. Z początku zawsze z Alioszą, ale z czasem coraz częściej sami, kiedy zamiast niego przydzielano nam któregoś z zesłańców. Trochę wtedy oszukiwaliśmy, goniąc konia nieco szybciej, opuszczając jedną czy dwie przeręble. Zbytnio nie mogliśmy ryzykować. Któryś z woźniców mógł zauważyć oblodzoną przeręblę i donieść władzom. Groźba oskarżenia o sabotaż wisiała nam zawsze nad głową, a nasłuchaliśmy się dość o prawdziwych łagrach, obozach karnych, by się nie narażać. Baliśmy się więc wracać do Kwaszy zbyt wcześnie, a stać bez ruchu na mrozie się nie dało; ogniska nie można było rozpalać, bo w nocy byłoby je widać na wiele kilometrów.

Pod koniec maja temperatura zaczęła się po trochu, ale wyraźnie podnosić. Z dnia na dzień coraz mniej lodu narastało w przeręblach, łatwiej było dostać się do wody, aż wreszcie lodowe koleiny, podwójny kręgosłup lodowej drogi, zaczęły pękać.

Pewnej późnej majowej nocy w czasie pięciominutowej pierekurki siedzieliśmy jak zwykle na pniach, Hela i ja na jednym, ojciec i Aliosza na drugim. Głęboko nabrałem powietrza.

– Wiosną pachnie – powiedziałem.

Ojciec i Hela potwierdzili, Aliosza zaś nie wyraził żadnej opinii. Ale odpoczywać było już przyjemniej niż zwykle. Moje palto było lekko wilgotne, a nie oblodzone, i po raz pierwszy od długiego czasu poczułem, że jest mi ciepło, naprawdę ciepło. Dotychczas mróz nie pozwoliłby nam siedzieć tak dłużej niż minutę. Oddychałem głęboko. Każdy wydech był wciąż obłokiem pary, ale powietrze, które wdychałem, nie zamrażało już ust i gardła, było nawet przyjemnie pachnące, wręcz aromatyczne.

Zorientowałem się, że aromat daje papieros ojca. Palił tym razem nie śmierdzącą machorkę, ale prawdziwego dobrego papierosa, kazbeka. Niedawno dostaliśmy paczkę od cioci Rózi, siostry matki, która mieszkała w Zaporożu. W paczce były takie skarby, jak ryż i mąka, słoik miodu, słoik topionego masła, kawał słoniny, paczka landrynek i karton kazbeków. Ojciec, z paczką kazbeków w ręku, częstował Alioszę.

– Bolszoje spasibo. – Aliosza wziął papierosa i zaciągnął się głęboko. – Czegoś takiego od lat nie paliłem. – Twarz Alioszy rozjaśniła się, wdychał dym z wyraźną rozkoszą i uśmiechał się do nas przyjaźnie. Już nie jako nasz nadzorca, ale po prostu człowiek. I nagle stał się przystępny i bardziej rozmowny niż zwykle. – To nasza ostatnia noc na lodowej drodze – oznajmił. – Jutro leśne brygady wrócą na drugą stronę Uftiugi, na letnie połoski. A mnie posyłają do Pietrakowa na letni kurs dla majstrów. – Po chwili jeszcze dorzucił: – Dobrze mi się z wami pracowało.

– A co będzie z nami? – spytała Hela.

– Tego to nie wiem – odpowiedział Aliosza i zamilkł.

Nie byłem pewien, czy naprawdę nie wie, czy, jak wielu Rosjan, boi się być zbyt szczery z „wrogami ludu”. Ale co dziwniejsze, nasz małomówny brygadzista, widać udobruchany prawdziwym papierosem, w końcu postarał się odpowiedzieć Heli. Zaczął od wyświechtanego sloganu:

– Plan pięcioletni musi zostać wykonany. – To już musiał mieć we krwi. Następnie kontynuował nieśmiało: – Całe drewno musi dotrzeć do portu, do Archangielska… Wszystkich pogonią do spławu… stoisz na stercie i spychasz do rzeki jeden kloc za drugim, najszybciej jak możesz. Uftiuga niesie je do Dźwiny Północnej, a Dźwina do Morza Białego… – Tu Aliosza umilkł na chwilę w zadumaniu i dodał: – A stamtąd nasze drzewo idzie na cały świat… daleko… za morze… – Nagle roześmiał się na głos. – Ale uważajcie, jak będziecie na spławie. Jeden fałszywy krok… i jesteś w wodzie. Sterty są śliskie, a woda lodowata. Zabija momentalnie. Nikt nawet nie spróbuje przyjść ci z pomocą. Chwila nieuwagi… i koniec.

Hela wtrąciła nagle ni w pięć, ni w dziewięć:

– Ja nie pływam za dobrze.

Aliosza nie zwrócił na nią uwagi.

– Drewna gotowego do spławu jest już dość i na papierze roczny plan jest wykonany. To najważniejsze. To jest to, co biorą pod uwagę. A co się dzieje z drewnem później? Ile dociera do Archangielska? To zupełnie inna para kaloszy. – I zapomniawszy widocznie, że rozmawia z obcymi, z zesłańcami, ciągnął: – Nie więcej niż połowa naszego urobku dochodzi do portu, ale tym się już nikt nie przejmuje. Plan Kwaszy jest wykonany. Cyfry się zgadzają. Papier jest cierpliwy, wybacza. Tylko ludzie nie wybaczają. – Aliosza wstał, wgniótł malutki niedopałek obcasem w resztki śniegu i zaczął schodzić do przerębli. Wtem zatrzymał się i zwrócił się do ojca: – Na spław mamy zaledwie kilka dni, tak długo, jak rzeka trzyma się koryta. Śniegi szybko topnieją, rzeka wzbiera i rozlewa się szeroko, na całe wiorsty, zabierając ze sobą to, co niesie. Parę tygodni później wody opadają, ale dużo drewna zostaje w lesie, kołchoźnicy zbierają najlepsze kawałki i z nich budują sobie chlewy, kurniki i płoty. Najcenniejsze kloce oznaczone S i A12 rąbią na drwa do pieca. – Bez dalszych słów i ze zdwojoną energią Aliosza zabrał się do poszerzania przerębli.

– To i na nas czas – powiedział ojciec i wróciliśmy na swoje miejsca.

Ale czy warto było lodową drogę wciąż konserwować? Chyba to już zbędny wysiłek. Nikt z nas trojga nie palił się do pracy, a i Alioszy entuzjazm wyraźnie osłabł. Z cysterną napełnioną ledwie do połowy ruszyliśmy truchtem naprzód. Przy następnej przerębli nawet Aliosza nie próbował się zatrzymać i jeszcze kilka przerębli opuściliśmy po drodze. Do Kwaszy wróciliśmy wcześniej niż zwykle, kiedy posiołek jeszcze spał. Następny dzień mieliśmy wolny, a wiosna zadała coup de grâce lodowej drodze na własny sposób.

* * *

Dwa tygodnie później, kiedy z Alioszą i ze stajennym gnałem konie z Kwaszy na letnie kwatery, przekraczaliśmy trakt drogi lodowej kilka razy. Była zupełnie nie do poznania: ubity śnieg i lodowe koleiny znikły bez śladu, ścieżkę zarastało już poszycie; las upomniał się o swoją własność.

* * *

Praca na lodowej drodze była ciężka, nudna, wiecznie marzliśmy i rzadko widzieliśmy światło dzienne. Jedynym pocieszeniem było to, że pracowałem razem z ojcem, no i bez wątpienia to, że byłem z Helą.

Któregoś ranka czekaliśmy w suszarni, aż zacznie topnieć nasza lodowa zbroja, kiedy nagle zjawił się Wołkow.

– Stiepan – zaczął – mam dla ciebie coś specjalnego na następnych parę dni. Dostaniesz zastępstwo – zwrócił się do Alioszy. – Jutro rano, Stiepan, przyjdź do mnie do kancelarii. Punktualnie o szóstej.

Byłem zbyt zmęczony, żeby sobie nad tym łamać głowę, ale ojciec miał wątpliwości. „Co ten Wołkow dla ciebie wymyślił?” – zastanawiał się, kiedy biegliśmy z suszarni do baraku. Zaczął dzielić się tą myślą z matką, kiedy ja jak kloc zwaliłem się do łóżka. Wstaliśmy jak zwykle wieczorem, zjedliśmy kolację, po czym ojciec i Hela poszli na lodową drogę, a ja miałem okazję spędzić cały wieczór na czytaniu. Rano poszedłem do kancelarii.

Pierwszy raz byłem w tym przybytku biurokracji. Wchodziło się do niego po kilku schodkach i przez niewielki ganeczek. W środku był korytarz z dwojgiem drzwi z każdej strony. Zapukałem do drzwi z napisem Mastiera, majstrowie. Kilku mężczyzn znanych mi z widzenia siedziało na ławce za długim stołem zasłanym papierami. Wołkow wskazał mi miejsce obok siebie.

– Jesteś całkiem bystrym chłopcem – powiedział, podsuwając mi mapę z napisem Liesopunkt Słoboda – Uczastok Kwasza. – Zapewniłem towarzysza Orłowa, że potrafisz odróżnić sudostroje i awiastroje od innych drzew. Chyba tak jest?

Byłem daleki od pewności, nigdy nie próbowałem, ale na wszelki wypadek kiwnąłem głową. Po tygodniach znakowania kloców na stertach orientowałem się przecież, że grube i proste kloce bez sęków przeznaczone są do budowy okrętów i samolotów. Z kolei Wołkow kiwnął głową.

– Dobrze, mam dla ciebie robotę w tym sektorze. – Wskazał kółko zaznaczone na mapie na czerwono, po czym przesunął czarnym paznokciem wzdłuż przerywanej linii. – Tu jest droga do Pietrakowa, którą znasz, a sektor jest na prawo od niej. Zaznaczysz tam wszystkie właściwe drzewa, latem będzie się je wycinać. Poszli, chodź ze mną.

Zacząłem mieć wątpliwości. Co innego sprawiony kloc, a co innego stojące żywe drzewo. Czy rozróżnię te, o które im chodzi? Nie dałbym głowy. Ale wszystko jest lepsze od lodowej drogi. I praca w nowej brygadzie też przyniesie odmianę.

Poszli, powtórzył Rosjanin. Poprowadził mnie korytarzem do drzwi z napisem „Skład”. Półki zapchane były nartami, toporami, piłami, młotami, świdrami i stosami papierów, głównie map. Wołkow sięgnął po parę szerokich krótkich nart i młot z wybrzuszoną literą „S” z jednej i „A” z drugiej strony.

Nagle dotarło do mnie, że nie dołączam do żadnej brygady, tylko mam iść sam w nieznaną mi część lasu. Przeszedł mnie lekki dreszcz. Aż… niespodzianka: Wołkow otworzył zamkniętą na klucz szafkę i wręczył mi parę walonek, wysokich filcowych butów. Każdy szanujący się Rosjanin miał walonki jako część swego zimowego stroju, ale dla nas pozostawały tylko w sferze marzeń.

– Robota zajmie ci kilka dni, a kiedy skończysz, zwrócisz mi ten cały sprzęt. Podpisz tutaj… – Podsunął mi druczek i chemiczny ołówek.

Prawdziwe walonki! Sięgające kolan buty zrobione z jednego kawała grubego na palec, białego, sztywnego filcu. Podpisałbym za nie wszystko, nawet cyrograf na byczej skórze. Nareszcie będę miał ciepłe nogi! Nawet wyobrazić sobie trudno. I gazetą nie trzeba wypychać. Same wełniane skarpetki wystarczą.

Z moim nowym ekwipunkiem w rękach poszedłem za Wołkowem do pustego pokoju majstrów. Znów usiadł za stołem, a ja przy nim. Podał mi mapę, kartkę wydrukowanych instrukcji i zabrał się do tłumaczenia szczegółów mego nowego zadania. Miałem iść kilka kilometrów wzdłuż rzeki drogą do Pietrakowa, do miejsca, gdzie kilka ścieżek – pokazał mi je na mapie – oznaczonych kolorowymi znakami na drzewach prowadzi do różnych części sektora lasu przeznaczonego do wyrębu. Obszar obejmował około czterech kilometrów kwadratowych. Każdego dnia miałem iść inną dróżką i po drodze zaznaczać wszystkie strzeliste, grube drzewa, których gałęzie zaczynały się wysoko od ziemi.

– Wszystko jest tu napisane. – Dziobnął palcem drukowaną kartkę. – Przeczytaj teraz i nie zapomnij wziąć ze sobą.

Obładowany nowym sprzętem wróciłem do baraku. Matka, usłyszawszy o mojej nowej pracy, zbladła, wargi jej zadrżały, ale tylko szepnęła: „Bądź ostrożny, Stefanku. Nie musisz być bohaterem”. Wiedziała już, że stratą czasu byłoby się sprzeciwiać. Włożyłem walonki i ruszyłem do roboty. Dochodziła dziewiąta, było jeszcze całkiem ciemno, choć niebo było czyste. Zrozumiałem teraz, dlaczego Wołkow uprzedził mnie, żebym nie wyruszał zbyt wcześnie – przy takim świetle mowy nie było o czytaniu mapy. Dobrze, że znałem choć początek drogi. Poza tym śpieszyłem się, chciałem wypróbować walonki i narty. Szedłem drogą do Pietrakowa, pomiędzy ścianą lasu po prawej a lodem skutą rzeką po lewej stronie, a wszystko razem pokryte grubą pierzyną śniegu. Jakże mi było ciepło w nogi! Ciepło i lekko – zupełnie inaczej czułem się w walonkach niż w moich starych butach obciążonych skorupą lodu.

Wyjąłem mapę, ale wciąż było za ciemno i nie mogłem odróżnić szczegółów. Obejrzałem się. Po Kwaszy ani śladu. Znikły nawet kominy z buchającymi płomieniami. Wracając z drogi lodowej, czekaliśmy zawsze na ten pierwszy znak, że do domu już niedaleko. Dróżka, którą szedłem, musiała zakręcić równolegle do rzeki i Kwasza ukryła się za wyniosłością gruntu. Chyba już tutaj powinny zacząć odchodzić w las zaznaczone dróżki. Zacząłem bardziej uważnie patrzeć na ośnieżone pnie drzew wzdłuż drogi. I rzeczywiście, na odcinku może dwudziestu kroków zauważyłem kilka drzew, z których pni ktoś odgarnął śnieg, zrąbał kawał kory i wymalował barwne krzyże. Każda ścieżka, oznaczona innym kolorem, biegła prosto w gąszcz. Ale wciąż było zbyt ciemno, żeby rozróżnić barwy. Nie miałem odwagi zapuszczać się w ten mroczny las. Lepiej poczekać, aż się rozjaśni. Pomysł Wołkowa nie wydawał mi się już tak interesujący jak wtedy, kiedy wydawał mi sprzęt.

Wilki przecież nie zimują… Przypomniał mi się obraz z książki szkolnej, chyba Grottgera: wilki biegnące po śniegu za saniami. Jako jedyną broń miałem teraz zaostrzone kijki narciarskie, topór i młot, na watahę wilków chyba nie wystarczy…

Zdecydowałem czekać świtu. Usiadłem na zwalonym pniu i nałożyłem narty. Skórzane paski pasowały w sam raz na walonki i dobrze trzymały się nogi. To nie były takie narty, jakie miałem w Otwocku. W kształcie podobne do ryby, służyły do chodzenia po śniegu. Miały około trzech czwartych metra długości i połowę tego szerokości w środku, z noskami z lekka zakręconymi do góry. Zrobione były z wiklinowej ramy, na którą naciągnięto królicze futro, włosem na zewnątrz. Włos skierowany wstecz zapobiegał ześlizgiwaniu się do tyłu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, chyba nawet na obrazku. Ale po kilku koziołkach w miękkim śniegu na skraju lasu zacząłem się bardziej swobodnie poruszać.

Tymczasem zaczęło się rozjaśniać i czyste niebo zapowiadało słoneczny dzień. Miałem tylko cztery godziny, aż znów zapadnie noc. Najwyższy czas zacząć pracę. Z nastaniem dnia rozwiały się moje obawy i zapomniałem nawet o głodnych wilkach. Robota była nad wyraz łatwa. Idąc wyznaczonym szlakiem i rozglądając się na wszystkie strony, nietrudno było znaleźć odpowiednie proste drzewo. Za jednym uderzeniem topora schodził kawał kory. Jedno uderzenie młota i drzewo ma przeznaczenie: na okręty albo na samoloty. Jaka miała być między tym różnica, nie miałem pojęcia. Wołkow mi tego nie wytłumaczył, a drukowana instrukcja w mojej kieszeni też nic na temat nie mówiła. Wobec tego wystukiwałem litery S i A na zmianę, a raczej jak popadło. Nawet jeśli nie zaznaczę dokładnie, to co? Za sabotaż mnie nie posadzą. Zresztą wojna nie będzie trwała wiecznie, wkrótce stąd wyjedziemy…

W południe usiadłem na pierwszym lepszym pieńku i spałaszowałem pajdę chleba ze słoniną przysłaną przez ciocię Rózię. Popiłem garścią śniegu i wróciłem do roboty. Reszta dnia minęła szybko. Było tu cicho i spokojnie, cały wielki las należał do mnie. Drzewa stały nieruchomo, rzucając długie cienie na oślepiającą biel śnieżnego puchu. Pod czystym niebem śnieg iskrzył się tu złotem, tam błękitem. Kiedy cienie jeszcze się wydłużyły, nastał czas iść do domu. Zdążyłem dotrzeć do Kwaszy przed zapadnięciem nocy. Spodobała mi się ta praca w pojedynkę, szczególnie w tak ładny, słoneczny dzień.

Ale jak mówi piosenka, szczęście trwa krótko. Po paru dniach samotnej pracy wróciłem na lodową drogę. Byłem wprawdzie z ojcem i z Helą, ale znienawidziłem tę robotę jeszcze bardziej niż przedtem. A ciepłe filcowe buty poszły z powrotem do składu.

Jeszcze kilka razy wyznaczano mnie do robót, które zabierały mnie z lodowej drogi, czasem na dzień, czasem na dwa, ale jedna z tych prac utkwiła mi w pamięci.

Pewnego wieczoru, kiedy gotowi byliśmy iść już do pracy, ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Chyba jeden z naszych zesłańców. Rosjanie, niezależnie od swojej funkcji na posiołku, albo walili w drzwi pięścią, albo wyzbyci „burżuazyjnych przesądów” bezceremonialnie wchodzili do pokoju. Otworzyłem. W progu stał jeden z rosyjskich gryzipiórków. Znałem go z widzenia. Był niski, pękaty i łysy jak kolano. Włóż mu grube cygaro w gębę i plik dolarów w garść, a masz obraz typowego kapitalisty prosto ze stron „Krokodiła”.

– Stiepanie Władysławowiczu, dziś mam dla ciebie inne zajęcie, droga lodowa obejdzie się bez ciebie – powiedział, podając mi dużą brązową kopertę. – Masz ten list zawieźć do Pietrakowa, do N. Nie, nie jutro rano, teraz. Weź ze stajni konia i ruszaj w drogę.

Zrobił w tył zwrot i tyle go było widać. Zdziwił mnie sposobem, w jaki się do mnie zwracał. Nie mówił do mnie per Stiepan czy Stiepanuszka, jak wszyscy, ale Stiepan Władysławowicz! Zupełnie jakbym był dorosły…

Matka załamała ręce. Ojciec wstał.

– Idę do Orłowa. Jak można posyłać chłopca samego nocą przez las? To idiotyzm!

Taka przygoda! Nie mogę zaprzepaścić tej okazji, pomyślałem. Byłem już gotów, ciepło ubrany do pracy na lodowej drodze, więc cichaczem wymknąłem się na korytarz i biegiem do stajni.

Lubiłem pędzić wierzchem przez las, a tu taka frajda, jazda aż do Pietrakowa! Wkrótce miałem się przekonać, że czterdzieści dwa kilometry na oklep to nie zabawa, ale kto mógł to wiedzieć z góry?

Dimitri, posiołkowy stajenny, z którym już byłem w przyjaźni, czekał na mnie przed stajnią.

– Chcesz wziąć Żemcziużynę? – spytał.

Nie zawahałem się.

– O tak! To moja ulubiona klacz!

Dimitri roześmiał się. Żemcziużyna stała już gotowa za drzwiami stajni. Dimitri lubił takie niespodzianki.

– Nadajnik radiowy w kancelarii szlag trafił – wytłumaczył – a ten sukinsyn, Orłow, kurwa jego mać, musi co tydzień posyłać raporty do Pietrakowa. Dziś sobota i jak go nie dostaną


Date: 2015-12-11; view: 888


<== previous page | next page ==>
Rozdział 8 Kto nie pracuje, ten nie je | Rozdział 10 Fortuna kołem się toczy
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.028 sec.)