Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 8 Kto nie pracuje, ten nie je

Po dniu pełnym wrażeń długo nie mogłem zasnąć. Nie wiem, czy byłem podniecony perspektywą mojej pierwszej w życiu pracy, czy przeszkadzał mi blask białej nocy, ale zasnąłem dopiero nad ranem i prawie natychmiast obudziło mnie: „Dawaj podnimajsia! Wstawać!”, przy akompaniamencie walenia w drzwi. Na wpół obudzony, uniosłem się na łokciu. W otwartych na oścież drzwiach pokoju stał Wołkow, nasz przewodnik w drodze z Pietrakowa, teraz w nowej roli naszego nadzorcy.

– Wstawać! Czas wstawać! – krzyknął raz jeszcze. – A ty – wskazał palcem na mnie – zamelduj się u mnie w lesie. W markirowce.

Była piąta rano. Praca zaczynała się o siódmej, a do terenu wyrębu mieliśmy ponoć godzinę drogi. Markirowka? Coś chyba miałbym zaznaczać czy mierzyć. Pojęcia nie miałem.

Śniadanie składające się z owsianki i namiastki kawy zjedliśmy w stołówce. Moja praca stała się tematem ogólnej rozmowy przy stole. Domysły i sugestie padały ze wszystkich stron. W końcu Mietek zadecydował:

– Wiadomo. Od razu się na tobie poznali. Wiedzą, że jesteś markierant, i już – roześmiał się.

Inni dołączyli. I to ma być przyjaciel? Zepsuł mi humor.

Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Poranek był słoneczny, ale chłodny. Ani chmurki na niebie. Maszerując szybkim krokiem, wdychając czyste i rześkie powietrze, szybko porzuciłem dąsy. Szliśmy szeroką, wydeptaną dróżką w niewielkich grupach. Rosjanie, a było ich z nami kilku, trzymali się oddzielnie. Tak się zresztą działo przez dłuższy czas. Ciekawi byli szerokiego świata, z którego my przybyliśmy, a o którym sami nie mieli pojęcia, ale nieufności nigdy się nie wyzbyli. Nie bez przyczyny. Bali się relacji z nami i ze względów politycznych, i dlatego, że świadomi byli swojej naiwności.

Nasi dowcipnisie już od pierwszego dnia chcieli pokazać swoją wyższość i zadawali Rosjanom podchwytliwe pytania po to tylko, by móc kpić z ich odpowiedzi. Rozpoczął tę zabawę Mietek. Wiedzieliśmy już, że Rosjanie nie śmieli się przyznać do usterek swego systemu pod żadnym względem, więc gdy Mietek rzucił pytanie idącej obok grupce Rosjan: „A pomarańcze w Związku Radzieckim macie?”, jeden z nich, ufny we wszechmoc partii, a nie bardzo pewny, o co go pytają, „Jeszcze nie”, odparł po namyśle, „ale w Archangielsku właśnie budują fabrykę…”.

Wybuchnęliśmy wszyscy głośnym śmiechem. Rosjanie się odsunęli i przez resztę drogi nie odezwali się do nas ani słowem. Nie można ich było winić.



Resztę drogi przeszedłem w grupie, której przewodził Mietek, wyznaczony wczoraj na brygadzistę. Hela szła w grupie rodzinnej: było ich czworo podążających razem do pracy. Na terenie wyrębu Hela i ja zgłosiliśmy się do Wołkowa. Kazał mi czekać, aż rozprowadzi brygady leśne na miejsca pracy. Heli kazał dołączyć do jednej z brygad, gdzie miała sżygat' suczki… Siedziałem więc sam na omszałym pieńku, aż nawet zacząłem się nudzić. Wreszcie Wołkow wrócił i kiwnął na mnie ręką. Poszli, idziemy.

Minęliśmy pasy poszczególnych brygad, gdzie praca już wrzała w pełni. Potem leśnym traktem pełnym wyboi i sterczących korzeni zaszliśmy nad rzekę i tam skręciliśmy w prawo. Bezładnie porozrzucane ścięte pnie leżały jak okiem sięgnąć wzdłuż brzegu. Kilku Rosjan, pracujących parami, układało kłody w regularne sterty na lekko wzniesionym brzegu rzeki, używając do tego grubych kijów metrowej długości jako lewarków. Dwóch z nich paliło machorkę. Widocznie był czas na pierekurkę. Jeden z nich zapytał mnie o imię. „Stefan”, powiedziałem. A, Stiepanuszka, nu ładno i zabrał się do nowej sterty. Wołkow i ja w milczeniu doszliśmy do ostatniej ułożonej sterty.

Sterta taka składała się mniej więcej z dwudziestu warstw różnej długości kloców, ciasno ułożonych jeden wzdłuż drugiego, równolegle do brzegu rzeki. Poszczególne warstwy rozdzielone były kilkoma poprzeczkami z długich, cienkich pni młodych drzew. Każda sterta, na piętro wysoka, zaczynała się jakieś pięć czy sześć kroków od brzegu i wchodziła w rzekę na dobrych dziesięć kroków.

Wołkow milczał. Wreszcie się zatrzymał i odzyskał głos.

– Te sterty – pokazał ręką – są gotowe do markirowki.

Czekałem cierpliwie, aż mnie uświadomi co do natury tej roboty. Pogrzebawszy między kłodami, wyciągnął gładką listewkę z podziałką oraz trzy młoty. Każdy młot miał graniastą metalową głowicę osadzoną na krótkim drewnianym trzonku.

– Każdy kloc ma mieć wybitą średnicę, w centymetrach, z cienkiego końca. Najpierw zmierzysz. Pamiętaj, zawsze cienki koniec. – Podał mi miarkę. – A potem wybijesz cyfry. – Wskazał palcem wypukłe cyfry na płaszczyznach głowicy młota. – Przyjdę później sprawdzić, jak ci idzie.

Usiadłem na wystającej ze sterty kłodzie, żeby wykombinować, o co tu chodzi. Miarka miała podziałkę do 80 cm. Na głowicach młotów były wypukłe cyfry, po jednej na każdej z czterech stron, od 0 do 9, oraz dwa nawiasy, których przeznaczenie pozostało dla mnie tajemnicą do końca.

Zabrałem się do roboty. Wdrapałem się na szczyt sterty i, siedząc na brzegu, zmierzyłem i zaznaczyłem pierwszą i drugą warstwę kloców. Większość z nich miała od 20 do 40 centymetrów z cienkiego końca i dwa uderzenia młotem wystarczyły, by zaznaczyć średnicę. Z trzecią warstwą było już trudniej: żeby do niej sięgnąć, musiałem wyciągnąć się płasko na brzuchu. Dalej było jeszcze gorzej. Tu i ówdzie kloc dłuższy od innych wystawał dość daleko, by móc na nim usiąść i w tej pozycji zmierzyć i zaznaczyć cienkie końce dookoła; tam, gdzie wszystkie kloce były tej samej długości, sprawa była trudniejsza. Trzeba było coś wykombinować. Zszedłem na drogę, popatrzyłem z boku na stertę. Oparty o nią stał lewarek zostawiony przez Rosjan. Mocny, grubości ramienia, miał chyba metr długości. Wepchnąłem go ciasno między kloce, dobiłem młotem. Trzymał się mocno. Usiadłem na nim. Problem był rozwiązany. Przenoszenie tego zaimprowizowanego siedziska z miejsca na miejsce wymagało nieco akrobacji: złożywszy narzędzia pomiędzy kłodami, trzymając się jednej z nich lewą ręką i wsunąwszy stopy między pnie, prawą ręką przenosiłem moją „grzędę” na nowe miejsce. Trzeba było uważać, bo większa część sterty zwisała nad wodą, a po doświadczeniu w Kotłasie nie miałem ochoty na lodowatą kąpiel. Z innymi niedogodnościami trzeba się było pogodzić: nie dało się uniknąć drzazg w palcach i pośladkach lub trafienia od czasu do czasu młotkiem w palec zamiast w drewno. Roje owadów też nie ułatwiały pracy. Odganiać się od nich młotkiem było dość trudno, a gdybym drugą ręką nie trzymał się kurczowo pni, skończyłbym w wodzie.

W południe jeden z Rosjan pracujących trochę dalej zawołał: „Stiepanuszka, czas na obiad”. Zacząłem się przyzwyczajać do tego rosyjskiego zdrobnienia. Czasami nazywali mnie po przyjacielsku Stiefanuszka, czasami Stiepanuszka albo, bardziej formalnie, Stiepan lub Stiopa.

Całą drogę do obszaru wyrębu musiałem zaspokajać ciekawość moich towarzyszy pracy. Czy to prawda, że mój ojciec jest lekarzem? Skąd przyjechaliśmy? Gdzie mieszkaliśmy przedtem? Rozpytywali o szkołę, o nasz przydział mieszkania; trudno im było pojąć, że mieszkaliśmy we własnym domu. Jedenaście pokoi tylko dla was? A czy Warszawa jest większa od Pietrakowa? Trudno im było zrozumieć, że przeszło milionowe miasto trudno było nawet porównywać z siedzibą miejscowego Sielsowietu, osiedla o trzech nieszczęsnych ulicach i z jednym czy dwoma tysiącami mieszkańców. Ale ja z nich nie kpiłem. Usiłowałem opisać im ulice wielkiego miasta, wielopiętrowe domy, długie szeregi sklepów pełnych wszelakiego dobra. Powiedziałem im o pierwszym warszawskim szesnastopiętrowym drapaczu chmur. To już było za dużo dla mych towarzyszy; nie zarzucili mi wprost kłamstwa, ale widziałem po ich minach, że nie mogli w to uwierzyć.

Wreszcie doszliśmy do polany, gdzie już i nasi, i Rosjanie rozsiedli się grupami na pniach z rozmaitymi naczyniami w rękach. Obiad składał się z ciepłej jeszcze zupy, szczi, i z letniego kipiątku. Dwa kotły, jeden z zupą, drugi z kipiątkiem, zostały przywiezione na drewnianej platformie na płozach, zwanej wołokusze. Latem zastępowały one sanie i były jedynym środkiem transportu w lesie. Przyciągnął je stary, zrezygnowany kasztan, który teraz flegmatycznie obskubywał liście poszycia. Obiad był bezpłatny, ale trzeba było przynieść własny chleb, naczynie i łyżkę. Każdy Rosjanin zresztą zawsze nosił łyżkę za cholewą – taki był zwyczaj. Można było nawet dostać repetę, ale w upale nie było wielu amatorów. Mnie upał nie przeszkadzał.

Oprócz siorbania, chlipania i mlaskania na polanie panowała cisza. Po jedzeniu doszły nas od strony rosyjskiej grupy jeszcze inne odgłosy: głośne bekanie było odpowiednikiem naszego „dziękuję”, ogólnie przyjętym sposobem okazywania sytości i wdzięczności za dobry posiłek. Potem był czas na papierosa, czyli, ściślej mówiąc, machorkę w skrawku gazety. Nie chcąc się wędzić w śmierdzącym dymie, zaczęliśmy w większości wracać do pracy, nawet przed upływem wyznaczonej nam pory obiadowej. Pracowaliśmy na akord według zasady „czas to pieniądz”. Wróciłem nad rzekę, nie czekając na mych nowych towarzyszy. Nie miałem już ochoty odpowiadać na pytania.

Po obu stronach traktu ciągnął się ciemny, cichy bór. Z daleka dochodziły już głuche uderzenia toporów, świst pił, rżenie koni. W cieniu drzew nawet owady zbytnio nie dokuczały. Wyciągnąłem schowane narzędzia, wepchnąłem mocno moją żerdź-siedzisko i zabrałem się do roboty. Byłem już w połowie drugiej sterty. Po południu Wołkow zjawił się na inspekcję, przeszedł wzdłuż stert, coś obliczył i zapisał wynik w swojej książce. Moje zarobki obliczane były inaczej niż leśnych brygad. Pracowałem na dniówkę, pod warunkiem że wyrobię normę. Ale co ją stanowiło, nikt mi nigdy nie powiedział. W każdym razie pierwszego dnia zarobiłem trzy ruble, co wystarczyło na trzy porcje najlepszej kaszy w stołówce. Albo na talerz mięsnej zupy i dzienną rację chleba. Później zarabiałem i dwa razy tyle. Ale nigdy nie wykombinowałem, jak on to liczy.

Schowałem narzędzia i rozejrzałem się za Helą. Nigdzie jej nie widząc, wyruszyłem sam w drogę do domu. Do domu? Ta myśl uderzyła mnie jak obuchem… Kwasza, nasz posiołek, stała się już domem?

Dobrze było iść samemu przez pusty i cichy las. Po miesiącach w ciasnych pokojach, po tygodniu w przeludnionym wagonie, samotność miała swoje zalety. Ścieżka wiodła prosto do Kwaszy, bez rozwidleń czy skrzyżowań, i latem nie można było zabłądzić. I w lesie nic nie groziło. Ponoć gdzieś w głębi kniei żyły niedźwiedzie i wilki, lecz nie zapuszczały się w pobliże ludzkich osiedli. Czasami szelest skrzydeł w gęstwinie czy nagłe skrzypnięcie gałęzi przerywały ciszę; jakiś mały zwierzak uciekał poszyciem, zatrzepotał skrzydłami ukryty gdzieś ptak. Podobno były tu głuszce, raz jednego widziałem z daleka. Inne ptaki przemykały się czasem wśród gałęzi, ale nie potrafiłbym ich nazwać ani po polsku, ani po rosyjsku. Nie, latem las nie był straszny, nie wzbudzał niepokoju.

Zresztą z wyjątkiem pierwszych kilku dni rzadko chadzałem przez las sam. Po Kwaszy włóczyły się bezpańskie psy. Chyba z tuzin zbierał się przy tylnych drzwiach stołówki, gdzie wyrzucano śmieci. Rosyjski chłop nie ma sentymentu do zwierząt i prędzej psa kopnie, niż nakarmi. Ja zawsze lubiłem psy. Przez cały czas pobytu w Kwaszy zbierałem dla nich, co się dało: kości, skórki słoniny zbyt twarde do pogryzienia i zbyt suche do smarowania butów, głowy suszonych ryb, czasem zapomniane i spleśniałe zuchelki chleba. Moja przyjaźń była odwzajemniona. Zgraja psów zaczęła odprowadzać mnie do pracy, a niektóre zostawały nawet ze mną przez resztę dnia. Przylgnęło do mnie przezwisko Psi Tata. Gorsze przydomki mają ludzie.

Na stertach nad rzeką pracowałem kilka tygodni. Wykonać normę nie było trudno; śmiało mogłem to zrobić w ciągu czterech zamiast sześciu godzin. Ponieważ za nadwyżkę nie płacili, wysilać się nie było po co. Nie miałem na tyle czelności, żeby przynosić ze sobą książkę, ale gdy inni byli daleko, wylegiwałem się na słońcu i tylko postukiwałem młotem w pień od czasu do czasu, by robić dobre wrażenie.

Lato w Kwaszy było krótkie, ale ciepłe. Po błękitnym niebie snuły się bielutkie obłoki. W południe robiło się niemal gorąco. Lecz najgorszą plagą Sybiru latem były owady pchające się rojami do oczu, ust i nosa.

Ale oto spotkała mnie niespodzianka. Rano byłem już gotów wyruszyć do pracy, gdy mama wręczyła mi biały kapelusz o szerokim rondzie, dookoła którego upięta była długa woalka z cienkiego materiału. Jak to mówią, potrzeba jest matką wynalazków i mama wykombinowała ten kapelusz z powłoczki na poduszkę i kawałka starej firanki. Skąd wzięła drut na szkielet samego kapelusza i rondo, nigdy się nie dowiedziałem. Wszyscy na posiołku zzielenieli z zazdrości. Woalka chroniła mnie od najmniejszych nawet owadów, nie ograniczając widoczności. Moda się rozpowszechniła, kilka podobnych kapeluszy zjawiło się w lesie, ale były to tylko marne imitacje.

Kilka dni później miałem następną niespodziankę. Któregoś wieczoru w stołówce dosiadł się do mnie pan Rozen; mieszkał z żoną w naszym baraku, ale z drugiej strony sionki. Z ustami pełnymi kaszy zaczął coś do mnie mamrotać, nie mogłem się nawet zorientować, czy mówi po polsku, czy po rosyjsku. Jedyne słowo, które dotarło do mnie wśród mlaskania, brzmiało „koń”. To mnie zainteresowało, zacząłem słuchać uważniej. Rozen przełknął i nareszcie mogłem go zrozumieć.

– Chciałbyś moją kobyłę brać do pracy?

Nie miałem wątpliwości.

– A jakże! – Konno nigdy nie jeździłem, ale w Otwocku byłem w wielkiej przyjaźni z naszym Kasztanem. – Ale dlaczego chce mi ją pan odstąpić? Woli pan chodzić?

Rozen wepchnął do ust następną łyżkę kaszy i seplenił przez nią. Zrozumiałem tylko, że w ewidencji podał jako swój zawód „woźnica”, w rezultacie dostał przydział do lasu jako izwoszczik, ale z koniem nie mógł sobie dać rady. Przełknął.

– Naprawdę to handlowałem końmi. Ale oni by zaraz powiedzieli, że jestem kapitalistą, no nie? Więc im powiedziałem, że byłem furmanem. Dobry proletariacki zawód. Ale… do diabła…

Złośliwe plotki głosiły wprawdzie, że Rozen był koniokradem, a nie handlarzem, ale kto mógł wiedzieć, co było prawdą?

– Przyznać się muszę, że zawsze bałem się koni – podjął po chwili. –Spojrzeć mu w zęby, jak ktoś inny głupie bydlę trzyma, to co innego. Dopiero tu, na tym zadupiu, po raz pierwszy musiałem jechać wierzchem. I to w dodatku na oklep. Ja nie ze wsi, ja jestem z „Radomiu”. Do takiej pracy zawsze był parobek. Co rano febra mnie trzęsie, jak mam wliźć na tę przeklętą kobyłę. Do tego ona dopiero co się oźrebiła, karmi, i co tylko ją wyprowadzę, to chce wracać do stajni. Nie wiem, jak ją zmusić, żeby szła do lasu. A w dodatku jestem dla niej za ciężki. Wczoraj w drodze do domu zrzuciła mnie ta cholera. O mało karku nie skręciłem. Mój tyłek i noga to jeden wielki siniak. Dopiero kiedy ją w lesie wepchnę między dyszle wołokuszy i zaprzęgnę, to się uspokaja. – Napełnił usta resztką kaszy. – Diabelska chabeta – wymamrotał. – Psiakrew! Do tego muszę ją brać z powrotem do stajni po południu, żeby nakarmiła źrebaka, i tracę zarobek.

Rozen był wysoki i nadal dość otyły. Rzeczywiście, za ciężki na drobną syberyjską klacz. Wyraźnie nie przypadli sobie do gustu. Spojrzałem prosząco na ojca. Wiedziałem, że lubi konie. W wojsku, w czasie pierwszej wojny światowej, jeździł wierzchem większość czasu. Uśmiechnął się.

– Chcesz spróbować?

– O tak! Proszę!

– Dobrze – zgodził się ojciec.

Wierzchowiec Rozena, piękna, czarna jak smoła klacz, zwała się Żemcziużyna, czyli Perła; wszystkie konie w Kwaszy miały imiona. Żemcziużyna oźrebiła się zaledwie dwa tygodnie temu, ale, jak wszyscy tutaj, i konie, i ludzie, zdrowotnego urlopu nie dostała i po paru dniach musiała wrócić do pracy w lesie. Wołkow nie miał zastrzeżeń. Mogłem po skończeniu pracy, czyli wczesnym popołudniem, odstawiać ją do stajni, Rozen zaś mógł zostać przy układaniu stert i nie tracił zarobku.

Jazda wierzchem, na oklep, przez las jest zawsze wyjątkową eskapadą. A gdy jeszcze klacz jest młoda i ociekając mlekiem, pędzi do stajni karmić źrebaka, przygoda staje się jedyna w swoim rodzaju.

Moja pierwsza konna wycieczka obeszła się bez większych wrażeń. Z początku trzymałem wodze krótko, drugą ręką głaszcząc Żemcziużynę po szyi i przemawiając do niej czule. Parę razy zarżała, obejrzała się, zastrzygła uszami, ale w lesie poszła truchtem i nie sprawiła mi kłopotu. Na krańcu wyrębu pożegnałem się z Żemcziużyną, oddając ją w ręce Rozena.

Za to droga powrotna została mi na zawsze w pamięci, gdyż omal nie przypłaciłem życiem swojej ufności. Ośmielony porannym doświadczeniem, myślałem, że panuję nad klaczą. Szybko wyprowadziła mnie z błędu. Ledwie zdążyłem jej dosiąść, gdy gnana matczynym instynktem Żemcziużyna puściła się galopem na przełaj przez las. Leżąc niemal na końskiej szyi, chwytałem się cugli i grzywy jak tonący brzytwy. Zwisające gałęzie biły mnie po szyi, po twarzy, po głowie. Ledwie zdążyłem schronić pod brzuchem mój drogocenny kapelusz. Sześć kilometrów do stajni Żemcziużyna przebiegła z szybkością konia wyścigowego.

Stajnia była długim, niewysokim barakiem o niskich drzwiach. Normalnie zeskakiwało się z konia przed stajnią i oddawało wodze stajennemu. Ale Żemcziużyna nie dbała o przepisy. Nawet nie zwolniła, pędząc do swego dziecka. Dobrze, że nie było siodła ani strzemion. W ostatniej chwili przed utratą głowy zdążyłem złapać za belkę nad drzwiami i machając nogami, zawisłem w powietrzu. Wszystko trwało parę sekund i nikt tego nie widział. Rodzicom nie powiedziałem ani słowa, bo byłby to koniec moich jeździeckich wyczynów.

Nazajutrz znów wziąłem Żemcziużynę do lasu i z powrotem, ale wiedziałem już, czego się spodziewać, i zeskoczyłem na czas.

Od tej pory, przez pierwsze tygodnie w Kwaszy, rzadko chodziłem do lasu piechotą. Towarzysze pracy, do koni nieprzyzwyczajeni, chętnie dawali mi rano swoje pod wierzch. W drodze powrotnej często jakaś ciężarna czy karmiąca klacz lub niedoleczony czy zbyt młody koń mieli przywileje, podobnie jak ja: sześć godzin pracy. A ja miałem towarzystwo i nie zdzierałem butów.

Jednym z moich „wierzchowców” był sędziwy, krótkonogi siwek imieniem Misza. Mądra to była bestia. Szczęśliwie, bo w tym czasie droga do wyrębu wiodła przez moczary, zdradziecko porośnięte trawą i mchem, gdzie trudno było odróżnić twardą ścieżkę od grzęzawiska. „Uważaj, Stiepan, tam łatwo może wciągnąć konia z jeźdźcem”, ostrzegł mnie stajenny, niewątpliwie chcąc mi dodać otuchy. Z początku dość nerwowy, szybko nauczyłem się ufać Miszy. Stary wyga wiedział, co robi: tu szedł wszystkimi czterema nogami po cienkiej, na pół zgniłej kłodzie, tam stąpał jak baletnica z pniaka na pniak. Nigdy nie wątpiłem, że Misza wyprowadzi mnie z bagna, ale chyba obaj byliśmy zadowoleni, kiedy przenieśli nas do innej części lasu, dostępnej suchą stopą.

Misza był uparty, cwany i dawno widać doszedł do przekonania, że śpieszyć się nie ma po co. Znał też własne siły i nie pozwalał woźnicy ich przeceniać. W tym czasie z Miszą pracował mój stary przyjaciel, pan Rozen, i często ich spotykałem, idąc na obiad i z powrotem. Gdy woźnica załadował wołokusze, Misza nie od razu ruszał z miejsca. Nie zwracając uwagi na komendy, stał, oglądając się do tyłu, oceniając ładunek; gdy uważał go za nadmierny, żadna siła nie zmusiła go do ciągnięcia. Rozen mógł krzyczeć, kląć, grozić kijem – batów nie dorobili się w Kwaszy – a Misza stał i tylko łypał na prześladowcę tak złym okiem, że ten szybko opuszczał podniesione ramię. Nie było wyjścia, Rozen musiał się poddać, zdjąć jeden czy dwa kloce i koń ruszał w drogę już nawet bez słowa zachęty.

Niestety, nasi woźnice szybko przyzwyczaili się do koni i moja jeździecka kariera prawie się skończyła. Ale oczyma wyobraźni widzę się cwałującego przez las do pracy, z powiewającym woalem, jak zostawiam wszystkich daleko za sobą, tylko psy, ujadając, dotrzymują mi kroku. Strój mój był pewnie dość daleki od kowbojskiego czy indiańskiego, lecz czasem byłem ostatnim Mohikaninem, czasem Old Shatterhandem, Winnetou – Czerwonoskórym Dżentelmenem lub Hawkeyem czy inną postacią ze stronic Fenimore’a Coopera, Karola Maya czy Mayne’a Reida. Często, jadąc w samotności stępa przez las, śpiewałem na cały głos piosenki żołnierskie, ludowe, popularne przeboje albo recytowałem Odę do młodości, Smutno mi, Boże i fragmenty z Pana Tadeusza.

Był to czas, kiedy skończyłem „markować” sterty, i Wołkow przyłapał mnie któregoś dnia leniuchującego na słońcu. Powiedział tylko: Jutro, Stiepan, zaczniesz pracę w lesie. Jako kto? Gdzie? Pytania cisnęły mi się na usta, ale Wołkow jak zwykle odwrócił się i odszedł, nie marnując słów.

Pracujący w lesie zorganizowani byli w brygady. Na terenie wyrębu każda miała przydzieloną połoskę, czyli pas lasu. Brygada składała się z sześciu osób, na ogół z czterech mężczyzn i dwóch kobiet. Brygadzista, czyli numer 1, był prawie zawsze również zwalszczikom, czyli drwalem. Następnym krokiem po ścięciu drzewa było oczyszczenie go z gałęzi. Ta funkcja należała do kobiet, które siekierami sprawnie ogołacały pień, a odrąbane gałęzie układały w stosy do spalenia. Po rosyjsku sżygat' suczki znaczy „palić gałęzie”, wyrażenie, które zawsze nas bawiło. Latem jednak ze względu na ryzyko pożaru sżyganije w lesie było zabronione, więc przygotowane stosy gałęzi czekały późniejszej pory roku.

Numerem drugim w brygadzie był razkriażowszczik, którego zadaniem było pocięcie gołego pnia na standardowej długości kłody. W lesie zarabiało się zależnie od wydajności i rozdzielenie pnia na najbardziej korzystne kloce było ważną czynnością. W rezultacie numer 1 i numer 2 zarabiali najwięcej. Z pozostałych członków brygady porządkowy odciągał pocięte już pnie na boki, zostawiając pośrodku miejsce dla wołokuszy, woźnica zaś ładował gotowe kłody na wołokusze i zawoził je nad rzekę.

Następnego ranka pomaszerowałem do lasu z Mietkiem. Mietek był drwalem i brygadzistą. Poprzedniego dnia ich numer 2 został przeniesiony do innej pracy i brygada nie miała razkriażowszczika.

– Weź mnie – zaproponowałem. – Dam sobie radę.

Mietek się zgodził. Wołkow potwierdził. Mój sześciogodzinny dzień pracy mógłby być przeszkodą, ale byłem młody i silny i pracowałem szybciej niż wielu starszych.

I tak rozpoczęła się moja praca. Naszym porządkowym był Daniel Żółtyński. Rita, jego żona, i Mila, starsza siostra Heli, obcinały gałęzie. Naszym woźnicą był mój stary znajomy, Rozen. Wszystko sąsiedzi z baraku.

Z zapałem zabrałem się do nowej pracy. Miałem teraz nowe narzędzia: dwumetrową listwę z centymetrową podziałką, topór na długim trzonku, ramową piłę i gruby chemiczny ołówek. Do tego wyciąłem sobie dwa lewarki. Robota nie była skomplikowana: oczyszczone pnie trzeba było pociąć na kłody o określonej długości, zależnej od ich zastosowania: na materiał budowlany, na wyrób mebli, do budowy statków i samolotów, wyrobu papieru, zapałek itp. Zależało to od gatunku drzewa, jego grubości, długości i jakości. Bez większej trudności nauczyłem się oszczędnie planować cięcia, nie zostawiając wielu resztek, za które nam nie płacili.

Oczyszczone pnie trzeba było tak ułożyć, żeby piła się nie zacinała. Nauczyłem się używać siekiery wbitej głęboko w koniec kłody jako uchwytu. Często łatwiej było podnieść pień obiema rękami za jeden koniec i przełożyć do piłowania przez inny pień, niż manipulować lewarkami. Samemu mi imponowało, jaki jestem silny!

Pod koniec każdego dnia pracy przychodził na pas wyrębu jeden z nadzorców i obliczał produkcję brygady. Długość każdego kloca oceniał na oko i mierzył średnicę. Na tej podstawie mógł ustalić objętość kloca ze swej tablicy, nasz zarobek zaś zależał od kubatury przyjętego drewna. Tygodniowy zarobek był rozdzielany między członków brygady zależnie od funkcji.

Rodzice nie chcieli się zgodzić, żebym pracował dłużej niż przepisowych sześć godzin, wracałem więc z pracy wcześniej od innych. W rezultacie pierwszego dnia na naszym terenie zostało mnóstwo niepociętych pni, które nie były przyjęte do wypłaty. Żeby nie zawieść towarzyszy, postarałem się rano o konia, znalazłem się na naszym pasie wcześnie i nadrobiłem pozostałości z poprzedniego dnia. Obiad też zjadłem szybko i wróciłem do pracy przed innymi. Później, gdy nabrałem wprawy, doganiałem drwala jeszcze przed obiadem, tak że nasza wydajność i płaca nigdy przeze mnie nie ucierpiały.

W 1940 roku zima zaczęła się późno. W połowie października dni były już wyraźnie krótsze, ale po południu słońce jeszcze mocno grzało. Poranki i wieczory robiły się coraz chłodniejsze, owady na szczęście znikły i mój kapelusz, już w stanie rozkładu, stał się niepotrzebny. Któregoś ranka nieostrożnie zapytałem matkę, czy na przyszły rok zrobi mi nowy, i z jej oczu popłynęły łzy. Dopiero później zrozumiałem, co dla niej musiał znaczyć kolejny rok na Sybirze.

Dni mijały szybko. Weekend był w Sowietach pojęciem nieznanym, sobota była zwykłym dniem pracy, w niedzielę zaś pracowaliśmy, chcąc nie chcąc, „na ochotnika”. Nasza brygada stała zawsze wysoko pod względem wydajności i w rezultacie zarabiałem dużo więcej od ojca.

Pewnego dnia, kiedy nowa praca stała się już rutyną, zabrałem się do cięcia szczególnie grubego pnia. Na ogół moja lekka łuczkowa piła wystarczała. Zacząłem od cienkiego końca, ale do rozdzielenia dwóch najgrubszych kłód potrzebna była długa, dwuosobowa piła. Nasz porządkowy był niedaleko.

– Pomoże mi pan, panie Żółtyński, to robota dla dwóch! – zawołałem.

– Już idę. Będę mógł choć przyklęknąć i odsapnąć od taskania tych przeklętych kłód.

Uklękliśmy, on po jednej, a ja po drugiej stronie grubego pnia. Długi trzonek topora, który wetknąłem z tyłu za pas, wrył się w ziemię. Musiałem wstać i wyciągnąć topór. Rzucony byle gdzie mógłby się łatwo zgubić w poszyciu. Jak zwykle wbiłem go w sąsiedni pieniek. Ale źle wybrałem. Pieniek, porośnięty z wierzchu mchem, był zmurszały. Ostrze topora przeszło przez próchno jak przez masło i …prosto w moją nogę. Dolny kąt ostrza utkwił mi w goleni. Rana na razie nie bolała i nie krwawiła. Usiadłem na trawie, siekiera sterczała mi z nogi. Siedzi w kości, pomyślałem. Szarpnąłem mocno. Wyszła. Ciągle nic nie czułem. Patykiem zacząłem wydłubywać z rany kawałek próchna. Dobiegł mnie dźwięk upadającej piły. Żółtyński musi się niecierpliwić. Rzuciłem: „Chwileczkę…”, nie było jednak odpowiedzi. Obejrzałem się: mój kompan jak długi leżał zemdlony na ziemi. Tylko tego mi trzeba! Chciałem wstać, żeby mu pomóc. W tym momencie powieki mu zadrgały, otworzył oczy i potrząsnął głową jak ktoś budzący się z głębokiego snu.

– Chyba zemdlałem – powiedział. – Nie znoszę widoku krwi. A ty jeszcze grzebałeś w tej ranie!

Popatrzyłem na niego. Chłop metr osiemdziesiąt wzrostu, bary jak u niedźwiedzia, a mdleje na widok paru kropli krwi. Roześmiałbym się, ale noga zaczęła teraz porządnie boleć i krwawić. Wyjąłem z kieszeni chustkę do nosa. Była zupełnie, no, powiedzmy, prawie zupełnie czysta. Przewiązałem nogę i zabraliśmy się znów do pracy.

Po chwili jednak cały opatrunek był przesiąknięty krwią. Noga bolała jak cholera. Przestraszyłem się. Zrobiliśmy alarm. Zbiegła się cała brygada. Mila w roli pielęgniarki kazała mi się położyć, podniosła mi nogę i oparłszy ją o resztkę nieszczęsnego pieńka, zdjęła chustę z głowy i zabandażowała raz jeszcze. Krwawienie ustało, ból nie. Mietek wyruszył szukać Wołkowa. Po paru minutach wrócili razem z koniem dla mnie.

Cierpliwa stara szkapa dowiozła mnie do domu bez przygód. I przecież ojciec zaraz przyjdzie i jak zawsze jakoś temu zaradzi…

Ojciec pracował w samym osiedlu, wykańczał właśnie ściany nowego baraku. Przyszedł zaraz, wezwany przez mamę. Katia, nasza sanitariuszka, przybiegła z jodyną i z postrzępionym, wielokrotnie używanym i pranym bandażem. I to była cała jej apteczka: nie było ani igły, ani materiału na szwy, ani plastra. „Zastrzyk przeciwtężcowy?” – spytał ojciec. Nigdy o czymś takim nie słyszała. Ojciec miał do dyspozycji tylko swe dobre słowo, uśmiech i magię własnych rąk. Też podziałało. Gdy ułożyłem nogę na poduszce, ból szybko minął.

Rana zagoiła się w ciągu tygodnia i znów byłem gotów do pracy. Noga bolała tylko trochę przy chodzeniu. Jak zresztą potem przez wiele lat, szczególnie zimą. Ale że była to moja jedyna wojenna rana, to chyba i tak mi się udało!

Jako rekonwalescent dostałem rzekomo lekką pracę na samym posiołku. Miałem pomagać Saszy. Sasza, starszy Rosjanin, mieszkał w pobliskim kołchozie składającym się z kilku drewnianych chałup. Od czasu do czasu, gdy zachodziła potrzeba, Sasza pracował w Kwaszy, głównie jako piłostaw, czyli specjalista od nastawiania i ostrzenia pił. Oprócz tego był specem od robienia desek na podłogi, dachy, ławki i stoły. I właśnie przy tej pracy miałem być jego pomocnikiem. Nareszcie się dowiedziałem, do czego służy ta okrągła dziura w ziemi z dwoma kozłami, której przeznaczenia nie mogłem się domyślić.

I to miała być lekka praca dla rekonwalescenta!

Najpierw po dwóch pochyłych deskach trzeba było wciągnąć pnie z ziemi na wysokie kozły – dobrze, że stały w zagłębieniu – a potem piłować je wzdłuż całej długości na deski. Do tego służyła dwumetrowa piła, na jakieś cztery dłonie szeroka u góry i zwężająca się ku dołowi. Sasza stał na górze, a ja w dziurze na dole. Mimo długich i szeroko rozstawionych zębisk piła często się zacinała. Sasza wbijał wtedy stalowy klin w szczelinę za piłą i jechaliśmy dalej.

Sasza ciągnął piłę w górę, a ja w dół. I rach-ciach, rach-ciach szła piła, tam i z powrotem, wiele razy na minutę. I tak przez sześć godzin, z kilkoma krótkimi przerwami i z jedną dłuższą na obiad. Każda godzina trwała tysiąc minut, a każda pięciominutowa przerwa – sekundę. I każdą chwilę czuło się w krzyżu, w rękach, w ramionach.

Pracowaliśmy blisko stołówki i wciąż czekałem, aż zapach zupy skusi Saszę i pozwoli mi przerwać pracę. Każda przerwa, nawet na minutę, była błogosławieństwem. Widząc przechodnia, miałem nadzieję, że to znajomy Saszy, że będzie chciał się zatrzymać i poplotkować, że choć na chwilę oderwiemy się od piły.

Któregoś dnia zjawiła się obok nas Andropowa. Kazali jej wykopać dół blisko naszego, chociaż nikt nie wiedział, w jakim celu. Ponieważ wolała ona pracować gębą niż łopatą, więc zabawiała nas rozmową. Andropowa, żona jednego z naszych rosyjskich majstrów, była słynna na całą okolicę. Jej sława, jak twierdził Sasza, dotarła aż do Pietrakowa. Była kobietą postawną, dorodną, około trzydziestki, o okrągłej, otwartej twarzy i wesołych niebieskich oczach. O jej wyczynach krążyły legendy. Wbrew wszelkim prawom i przepisom Andropowa pracowała nie wtedy i nie tam, gdzie jej kazano, tylko kiedy miała natchnienie, a to zdarzało się nieczęsto. Kończyło się to nieraz chlebem i wodą w karcerze, co jej światopoglądu nic a nic nie zmieniało. Jako progulszczica, czyli uchylająca się od pracy, podobno i nieraz siedziała w więzieniu.

Głównym jednak powodem sławy Andropowej było to, że gdy przyszło do klęcia, była ona poetką, mistrzynią, dawała koncerty, którym nikt nie mógł dorównać. Jej repertuar nie miał granic, zwykłe codzienne przekleństwa mogły się schować. Andropowa, w odróżnieniu od przyziemnych przeklinaczy, nigdy się nie powtarzała. Jej język był pełen polotu, wyobraźnia przekraczała moje pojmowanie. W swej naiwności nie tylko nie znałem jej terminologii i choć rozumiałem, jak dokładnie rozstawia całą rodzinę swej ofiary po kątach, to nie bardzo wiedziałem, jakie dziwne pozycje, akrobacje i partnerów im zaleca.

Tego ranka Andropowa, jak zawsze pełna lokalnych plotek i zabawnych historyjek, zabawiała nas rozmową i przekomarzała się z nami. Nie obeszło się bez osobistych wycieczek. „Stiepanuszka”, zaczynała ze śmiechem, „jak się schylasz nad tą piłą, to dupa ci rośnie i wystaje jak wielki arbuz, który widziałam na Ukrainie”. Albo: „Stiepanuszka, jak się będziesz tak nachylał, to złamiesz kutasa i będzie tu śmiechu masa”. Jej rechot odbijał się echem od baraków. „Albo co gorsza, zapuści on korzenie i zakwitnie… i co to z niego wyrośnie… lepiej zasięgnij rady u taty”. A po minucie: „Sasza, nie machaj tak tą piłą, odetniesz sobie jaja i jutro znajdziemy je w zupie…”. Albo: „Na miły Bóg, Sasza, co ty masz za dziwne połączenia, że jak tylko ziewniesz, to zaraz pierdzisz jak maciora w ciąży…?”.

Nagle przerwała przekomarzania w pół słowa. Gdzieś za mną trzasnęły drzwi. Obejrzałem się. Wysoki enkawudzista szedł długimi krokami z kancelarii w naszym kierunku. To był ten sam oficer, który do nas przemawiał po naszym przybyciu do Kwaszy. Za nim dreptał Borysow, posiołkowy milicjant. Zapomnieliśmy o pracy, o deskach, o pile.

– Spójrz no tylko – dobiegł mnie szept Saszy. – Sam towarzysz pułkownik. Nadstaw uszu, Stiepan, nie zawiedziesz się.

Andropowa, wynurzywszy się ze swego ledwie wykopanego dołka, stanęła z jedną ręką na biodrze, drugą oparła się o łopatę.

Pułkownik przeszedł obok nas, jakby nas nie widział. Z oczyma utkwionymi w Andropową, stanął przed nią i groźnym gestem wyciągnął rękę w jej kierunku.

– Towarzyszko Andropowa – zaczął. Zdziwiłem się. Przecież Andropowa na pewno nie należała do partii i powinien się do niej zwracać per „obywatelko”. – Towarzyszko Andropowa – powtórzył. Mówił cicho, nie wszystko do mnie docierało, ale były to wyświechtane frazesy partyjne o historycznej roli klasy robotniczej, o wzniosłej pozycji sowieckiej kobiety, o godności pracy fizycznej… I oczywiście o doniosłym znaczeniu planu pięcioletniego w gospodarce naszej socjalistycznej ojczyzny, kraju robotnika i chłopa, o uprzywilejowanej pozycji ludu w Związku Radzieckim, nie takiej, jaką cierpią zgnębione warstwy robotnicze w kapitalizmie, wyciskającym z nich ostatnie krople krwi i potu… a wreszcie o specjalnym zainteresowaniu towarzysza Stalina najmarniejszą istotą sowieckiego raju, a szczególnie osobą i szczęściem towarzyszki Andropowej. Ciągnął tak jeszcze przez kilka minut, aż wreszcie groźnie wyciągnął wskazujący palec w kierunku delikwentki. – Doszły mnie słuchy, że wy, towarzyszko, znów odmawiacie pracy w lesie i że nawet w osiedlu pracujecie tylko dorywczo. – Tu podniósł głos: – Tak dalej być nie może. To są kpiny. – Głos jego przeszedł w krzyk. – Władza sowiecka na to nie pozwoli! Kto nie pracuje, ten nie je! Mamy sposoby na takich jak wy! Pomyślcie o swojej rodzinie… o dzieciach… – Groźba zawisła w powietrzu.

Andropowa stała spokojnie, dalej oparta o łopatę. Pułkownik skończył przemówienie. Zapadła cisza. Trwała przez dobrą minutę.

I nagle Andropowa zaczęła mówić, najpierw powoli, spokojnie, rozgrzewając się. I rzeczywiście dała koncert. Niestety, szybko zgubiłem się w jej bogatym i mało mi znanym słownictwie.

Najpierw wyszczególniła, co ona, Andropowa, myśli o towarzyszu pułkowniku w ogóle, a o intymnych częściach jego anatomii w szczególności. Później przyszła kolej na jego rodziców, matkę, babkę i dalszych przodków, ich moralność, upodobania seksualne, fizjologię i anatomię, ze szczególnym uwzględnieniem wszelkich wyrostków i otworów ciała, ich mniej lub bardziej zażyłe stosunki z innymi gatunkami świata zwierzęcego. Próbowałem sobie choć część tych nieprawdopodobnych czynności w myśli przedstawić, ale nie mogłem nadążyć za wyobraźnią mówczyni.

Natężenie głosu Andropowej cały czas rosło. Teraz słyszała ją już chyba cała Kwasza. Ludzie zaczęli się schodzić: pisarczyki z kancelarii, Wasia, nasz kowal, stajenny, pracownicy stołówki, starzy, kobiety i dzieci. Wkrótce otoczył nas tłum rozbawionych ludzi. Sasza, siedzący na niedopiłowanym klocu na górze, i ja, w dołku tuż pod nim, mieliśmy najlepsze miejsca w tym teatrze, rzec można, balkon i lożę.

Dramatyczny monolog nagle się urwał. Towarzysz pułkownik jak niepyszny wycofywał się rakiem z tego nierównego pojedynku; rękę wciąż miał wyciągniętą przed siebie, choć tym razem raczej w obronnym geście. Nagle zawrócił i poprzedzony przez Borysowa torującego mu drogę pokłusował z powrotem do kancelarii. Andropowa cisnęła łopatę i nawet się nie obejrzawszy, poszła do stołówki. Przechodząc koło nas, uśmiechnęła się triumfalnie.

Zachęceni zapachem zupy poszliśmy za jej przykładem. Przy stole innych tematów nie było, jak tylko pojedynek Andropowej z pułkownikiem. Jednogłośnie stwierdzono, że zasłużyła na oklaski. Żałowałem, że luki w moim rosyjskim słownictwie pozbawiły mnie należytej oceny przedstawienia.

Andropowa nie wróciła już więcej do roboty obok nas i dalej pracowała tylko wtedy, kiedy i gdzie chciała. Przeznaczenie na wpół wykopanego dołu pozostało dla mnie zagadką.

Cały następny tydzień harowałem, ciągnąc piłę przez sześć godzin dziennie. Jakże nie cierpiałem tej pracy! Chciałem wrócić do lasu, czuć znów grzbiet konia pod sobą, puścić się galopem… Każda inna praca byłaby lepsza. Ale ojciec nie mógł zrozumieć, że sześć godzin piłowania, na stojąco w chmurze trocin, było gorsze niż praca w lesie, włącznie z kilkukilometrowym marszem tam i z powrotem.

Wreszcie napiłowaliśmy dosyć desek na podłogę i dach nowego baraku i mogłem rozprostować grzbiet. Ale i wtedy nie przydzielono mnie do roboty w lesie. Jutro, Stiepan, powiedział nadzorca, pójdziesz pomagać Wasi.

Wasia panował w kuźni, w pobliżu naszego baraku, na drodze wiodącej do latryny. Tam też zaczęła się moja nowa kariera mołotobojca, czyli pomocnika kowala. Naszym zadaniem było wyrabianie podków, hufnali, zawiasów, rygli, haków, wszelkich innych żelaznych przedmiotów, nawet zwykłych gwoździ. Żelaza zawsze brakowało i oszczędzało się, gdzie było można. Ściany baraków budowało się bez gwoździ. Na rogach okrąglaki zachodziły jeden na drugi, ułożone w wyciosanych zagłębieniach i połączone kołkami. Jedynymi narzędziami budowlanymi były topór, piła i świder – tym ostatnim robiło się dziury na kołki. Mój ojciec stał się specjalistą od wykańczania ścian: zatykał szpary między okrąglakami suchym mchem, następnie pokrywał mech warstwą gliny, a gdy wyschła, bielił niektóre wewnętrzne ściany wapnem.

Moja kariera mołotobojca trwała nie dłużej niż dwa tygodnie. Zima była już w pełni i kuźnia miała wielkie zalety: była najcieplejszym, najprzytulniejszym zakątkiem na posiołku. Pośrodku lasu węgla drzewnego nie brakowało i jednym z moich obowiązków było utrzymywanie żaru w palenisku. Sama praca też rozgrzewała. Młot był ciężki i pot ściekał mi strugami po twarzy. Z jednej strony kowadła stałem ja, z drugiej Wasia z długimi cęgami w lewej ręce i z młotkiem w prawej. Cęgami przenosił rozżarzone do białości żelazo z paleniska na kowadło. Na zmianę, rytmicznie, biliśmy w żelazo. Młotek Wasi był niewielki i lekki, za to mój był masywny, ważył ze dwa lub trzy kilo. Raz-dwa, raz-dwa, raz Wasia, raz ja. Za każdym razem unosiłem młot nad głowę, by z całą siłą opuścić go na kowadło. I tak aż żelazo ostygło i musiało wracać do pieca. Już po kilku minutach młot ważył tonę. Z ulgą go odkładałem w tych krótkich przerwach i odpoczywałem przy miechu. A po chwili młoty znów szły w ruch: buch-buuuch… buch-buuuch…

Nie była to praca lekka, ale lepsza od piłowania kłód na deski. Czasami, gdy nie mieliśmy zamówień na żadne przedmioty użytkowe, w Wasi budziła się dusza artysty i ze skrycie zaoszczędzonych skrawków złomu kuł ozdoby, naprawdę oryginalne i ciekawe. Miał chłopak talent. Zaprzyjaźniłem się z Wasią, ale nudziła mnie praca w kuźni. Wciąż chciałem wracać do lasu.

Jeden z poranków zapowiadał się bardziej nudny niż pozostałe. Szedłem do pracy o szóstej rano, gdy była jeszcze noc. Tego dnia mieliśmy kuć hacele. W tym celu bierze się długi żelazny pręt. Rozgrzewa się. Tnie na kawałki. Rozgrzewa się każdy z nich po kolei. Spłaszcza się główkę. Zaostrza koniec. Wkłada się do zimnej wody. Bierze się drugi pręt…

Jedna wielka nuda. Nietrudne, ale nu…uu…daaa…

Choć zaczynaliśmy pracę dobrze przed świtem, to brygady leśne były już dawno w drodze. Ulica Kwaszy była całkiem wymarła. Do kuźni miałem tylko kilka minut drogi i szedłem, patrząc w niebo, wciąż ciemne i pełne gwiazd, z leciutkim blaskiem zbliżającego się świtu. W pół drogi do kuźni spotkałem Wasię. Stał odwrócony tyłem do drzwi karceru. Właśnie kilka dni temu zrobiliśmy ciężką, grubą sztabę metrowej długości. „To na okno karceru”, uświadomił mnie Wasia.

Przywitałem się z Wasią.

– Nie idziesz do kuźni? – spytałem.

– Zdrastwuj, Stiepanuszka. Nie, dziś rano sam popracujesz. Rób hacele, przecież wiesz jak. Ja tu stoję na warcie. Przyjdę później. – I dodał: – Ty jeszcze nie wiesz? Kirsza posadzili. Słyszysz? Znów rozrabia!

Nie mogłem nie słyszeć. Kirsz bił, kopał, walił pięściami w solidne drzwi karceru wzmocnione żelazną kratą. Nasza mocna sztaba chroniła zamknięte okiennicą okienko.

– Borysow przyprowadził go i zamknął godzinę temu i od tego czasu tak szaleje. Znów odmówił pójścia do lasu.

Wyczyny pana Kirszenbauma, pospolicie zwanego Kirszem, słynęły w Kwaszy na równi z osiągnięciami Andropowej. Łączył ich sprzeciw wobec władz. Kirsz, mężczyzna w sile wieku, kawaler, wysoki i chudy jak szczapa, był w Warszawie z zawodu złodziejem. Mało chyba było więzień w Polsce, których nie poznał osobiście. Głównym naszym źródłem informacji był pan Apfelbaum. Obecnie mieszkaniec Kwaszy w swoim czasie był członkiem znanej rodziny kuśnierzy, u których ubierała się cała modna Warszawa. Kilka lat przed wojną tak się złożyło, że Apfelbaum przyłapał Kirszenbauma na gorącym uczynku w swoim sklepie i Kirsz się za to przesiedział. Teraz w Kwaszy takie stare rany dawno się zagoiły; tu Apfelbaum, jak inni, pracował w lesie, za to Kirsz stał się znaną osobistością.

Tak jak Andropowa, Kirsz odmawiał posłuszeństwa. „Z zasady nie uznaję konieczności pracy”, mawiał. „Pracy w ogóle, a szczególnie pracy dla kapitalistycznego krwiopijcy”. Wykładał nam swoją filozofię: „Uważam rząd sowiecki za głównego wyzyskiwacza mas pracujących: ja jestem lepszym komunistą niż oni, bo nie uznaję prywatnej własności. Od dawna zajmuję się rozdzielaniem majątku sprawiedliwie między biednych a bogatych. Często dzielę się tym, co posiadam, a jeszcze częściej dzielę się dobrem innych, choć nie zawsze za zgodą właścicieli. Takie są moje zasady”.

To credo Kirsza słyszałem wielokrotnie w stołówce. Naszych rosyjskich władców doprowadzało ono do furii, ale Kirsza nie potrafili zgnębić. Nie pomagały groźby, prośby, perswazje ani nawet pochlebstwa. Kirsz pozostawał niewzruszony i udało mu się dowieść, że słynna zasada socjalizmu: kto nie pracuje, ten nie je, też ma swoje ograniczenia. Głównie dlatego, że wszyscy lubili Kirsza, był on nieodmiennie wesoły, pogodny i każdemu pomocny. Stał się jakby nadwornym błaznem Polaków w Kwaszy, a może też częściowo symbolem ich buntu; choćby dlatego zawsze znalazł się ktoś, kto gotów był zapłacić za jego kaszę, chleb i zupę. Dzięki temu Kirsz nie głodował.

Ale tego właśnie ranka władze postanowiły Kirsza po raz nie wiadomo który aresztować i tak znalazł się on w karcerze pod strażą Wasi.

Ponieważ mojemu szefowi powierzono tak ważną misję, w kuźni pracowałem sam. Mechanicznie kułem hacele, a myślami byłem gdzie indziej: wspominałem dawne czasy, marzyłem o Heli, a bardziej prozaicznie żołądek przypominał mi, że zbliża się południe i wkrótce będzie czas na zupę.

Nagle krzyk: Ludi, spasajties'! – „Ludzie, ratujcie się!” – przywrócił mnie do rzeczywistości. Jednym skokiem znalazłem się przed drzwiami kuźni i oniemiałem z wrażenia. Kirsz właśnie opuszczał karcer najdziwniejszą drogą… przez komin. A Wasia, najsilniejszy człowiek w Kwaszy, zmykał w dół ulicy, wciąż wołając na całe gardło: Spasajties'! Spasajties'!

Kirsz zwinnie zeskoczył z dachu.

– No to idziem na obiad – stwierdził i pogwizdując, ruszył w kierunku stołówki.

Nie wiem, kto tym razem za niego zapłacił, ale niewątpliwie zasłużył na to. Musiał jednak przebrać miarkę, bo widziałem, jak po obiedzie Borysow, ze starą strzelbą w ręku, zaprowadził go do łódki, w której czekało już dwoje ludzi. Kirsz trzy miesiące spędził w więzieniu – dla niego nie była to nowina – a gdy wrócił do Kwaszy, dalej odmawiał pracy, jakoś dawał sobie radę i nadal był żywym dowodem tego, że i w socjalizmie bywają tacy, co nie pracują, a jednak jedzą.

Tymczasem syberyjska zima zaczęła się na dobre. Od drugiej połowy października, oprócz krótkich chwil około południa, niebieska nitka spirytusu w termometrze na ścianie kancelarii uporczywie trzymała się poniżej zera, a pod koniec miesiąca już nawet w południe nie podnosiła się ponad tę magiczną cyfrę. Później temperatura utrzymywała się stale między –20° a –30°, a w nocy nierzadko spadała do czterdziestu poniżej zera.

Dni stawały się coraz krótsze. Już w połowie października brygady leśne wyruszały w drogę przed świtem i wracały w ciemnościach. Z czasem i mój sześciogodzinny dzień pracy w kuźni zaczynał się i kończył po nocy. Słońce pokazywało się na krótko jako trudna do rozpoznania srebrna plama tuż nad samym horyzontem i sączyło nieco światła przez szary pułap chmur. Czasem, w bezchmurne dni, przetaczało się nisko po niebie jako zimna, żółta tarcza.

Któregoś dnia dowiedziałem się od Mietka, że mój następca zmiażdżył sobie przy pracy rękę, i zgłosiłem się z powrotem do lasu. Byłem młody i głupi. Opuszczaliśmy Kwaszę kilka godzin przed świtem, pod ciemnym niebem zasnutym skłębionymi chmurami. Śnieg padał coraz częściej, kryjąc ścieżki i tworząc zaspy – droga do lasu stawała się z dnia na dzień coraz trudniejsza. Do Bożego Narodzenia śnieg padał dzień w dzień, czasem drobny, puszysty i sypki, czasami dużymi, lodowatymi płatami. W Nowym Roku warstwa śniegu sięgnęła półtora metra, a w miejscach odkrytych i w zaspach podwajała się i potrajała.

Któregoś listopadowego ranka, gdy szliśmy do pracy, śnieg padał gęsto. Do tego byliśmy już przyzwyczajeni, lecz nagle zerwał się silny wiatr. Buran, zawieja. Wicher gnał tumany śniegu prawie że poziomo, sypał nam w oczy, lodowatymi płatkami jak szpilkami kłuł w twarz.

Wyszliśmy na otwartą przestrzeń starego wyrębu. Wicher szalał tu i wył jak klucz czarownic lecących na miotłach. Kłęby śniegu zwijały się w trąby, w wirujące leje, aż ginęły w większych tumanach gnanych mocniejszym podmuchem. Wyzuci z sił, dobrnęliśmy wreszcie do naszego miejsca pracy, ale mowy o niej nie było aż do południa, kiedy to wiatr zlitował się i ustał.

Nie lubiłem w tym czasie samotnie wracać po sześciu godzinach do domu. Bałem się zabłądzić. Tylko na koniu czułem się bezpiecznie. Koń bezbłędnie zawsze trafiał do stajni, a i cieplej było przytulić się do końskiej szyi. Ale coraz częściej konia nie miałem i niechętnie, ze strachem, wyruszałem w powrotną drogę. W listopadzie o trzeciej po południu było już całkiem ciemno. Księżyc i gwiazdy dawałyby nieco światła, ale najczęściej niebo zasnute było ciężkimi chmurami i ciemny, ośnieżony bór był pełen strachu i widm.

Któregoś dnia w drodze powrotnej złapał mnie buran. Pocieszałem się, że zdarzyło się to pod koniec marszu, że muszę już być blisko Kwaszy. Jeszcze kilka minut i będę w domu. Nie było łatwo iść pod wiatr, zwolniłem kroku i otumaniony w wirującym śniegu straciłem po chwili orientację. Iść w lewo…? Czy w prawo…? A może prosto…? Wiatr popychał mnie we wszystkie strony. Rzucił mnie na ziemię. Podniosłem się, dla równowagi chwytając


Date: 2015-12-11; view: 1156


<== previous page | next page ==>
Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 4 page | Rozdział 9 Na lodowej drodze
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.024 sec.)