Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 4 page

– To jest jedna połowa baraku – stwierdziła pragmatycznie Hela. – Zbadajmy drugą stronę.

Wróciliśmy do sionki. Korytarz prowadzący w lewo od drzwi wejściowych miał jakieś dziesięć kroków długości i kończył się ścianą. Był też ciemny, bez okna, ale dużo szerszy, prowadził między ścianą z surowych okrąglaków po lewej stronie a ścianą z pobielanych desek i z dwojgiem drzwi po prawej; pierwsze prowadziły do sporego pokoju o pobielanych ścianach, gdzie naprzeciw nich mieściło się kwadratowe okno o boku metrowej długości. Umeblowanie pokoju składało się z czterech wąskich metalowych łóżek ustawionych na chybił trafił, niewielkiego stołu i dwóch drewnianych krzeseł.

– To wygląda już nieco lepiej – zdecydował Mietek.

W sam raz dla nas – dodała Hela. – Ale brakuje co najmniej jednego łóżka.

W rodzinie Romerów było oprócz rodziców czworo dzieci: trzy córki i syn. I jak się wkrótce okazało, musieli się oni zadowolić czterema łóżkami; rodzice dzielili jedno, a Hela i Magda, najmłodsza z sióstr, drugie. Tylko ich brat, Olek, i najstarsza siostra, Mila, mogli spać w luksusowej samotności.

Drugie drzwi prowadziły do prawie identycznego pokoju; stały w nim trzy takie same łóżka, stół i krzesło. Duży gliniany piec z metalowymi drzwiczkami wypełniał przestrzeń pomiędzy drzwiami dwóch pokoi od strony korytarza, niewątpliwie ogrzewając oba pomieszczenia. Gdy nadeszła zima, Hela i ja spędzaliśmy długie godziny, trzymając się za ręce, siedząc na klocach przed otwartymi drzwiczkami pieca, wpatrzeni w płomienie…

Rodziny tak małe jak nasza lub Mietka nie mogły nawet marzyć o własnym pokoju. Spojrzeliśmy na siebie z Mietkiem znacząco.

– Zamieszkamy razem? – spytałem.

– Może być, ale… – Tu głosy w korytarzu przerwały mu w pół zdania.

Widocznie dyskusje się skończyły i reszta mieszkańców baraku też przyszła szukać szczęścia.

Rodzice Heli zaaprobowali jej wybór lokalu. Moi rodzice i ojciec Mietka też nie mieli zastrzeżeń do naszego rozwiązania. Okazało się jednak, że byliśmy optymistami, licząc na tak małe zagęszczenie, i do naszego pokoju wprowadziło się jeszcze małżeństwo Brzezińskich. W rezultacie jedno łóżko przypadło moim rodzicom, drugie Brzezińskim, a Mietkowi i jego ojcu trzecie. Ja zostałem nie tylko bez łóżka, ale nawet bez miejsca na nie. Uratowało mnie wyściełane łóżko polowe, które sprawiliśmy sobie w Pińsku. W rezultacie miałem chyba najmiększe łoże w całej Kwaszy i w dodatku tylko dla siebie. Wprawdzie co noc trzeba było przestawiać meble w pokoju: przysunąć stół do łóżka Brzezińskich, rozstawić moje i wetknąć je między łóżko rodziców a stół; rano trzeba je było składać i wpychać pod łóżko rodziców – inaczej nie można by się ruszyć.



Zanim skończyliśmy rozważania lokalowe, głód przypomniał mi, że od rana nic nie miałem w ustach, a dzień był długi. Jeszcze przed zebraniem próbowałem dobrać się do stołówki, ale drzwi były zamknięte na głucho, choć kartka na nich dawała nadzieję: „Zupa i chleb o ósmej wieczorem”. Jak dorośli wytrzymują tak całymi godzinami bez jedzenia? Nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Od tej pamiętnej nocy w Pińsku, kiedy wyciągnięto nas z łóżek – czyżby to było zaledwie tydzień temu? – bez przerwy byłem głodny. Do tego nigdy się nie przyzwyczaiłem. Ale nauczyłem się nie narzekać; i tak nikt, nawet ojciec, nic nie mógł na to poradzić. Trudno. Trzeba czekać do ósmej.

A na lenistwo nie można było sobie pozwolić. Na brzegu rzeki czekały już nasze bagaże przywiezione rzeką z Pietrakowa. Przytaszczyliśmy je z ojcem do baraku. W szopie za kancelarią znaleźliśmy czyste wsypy z jutowego materiału i wypełniliśmy sienniki słomą z wielkiego stosu. Wkrótce nasz pokój ze świeżo pościelonymi trzema łóżkami wyglądał na zamieszkany. Hela i Magda przybiegły znad rzeki, niosąc dwa bukieciki polnych kwiatów, dla nas i dla siebie, mama przykryła stół obrusem, przybrała go kwiatkami w słoiku i nasz pokój nabrał wreszcie bardziej cywilizowanego wyglądu.

Nareszcie przyszła godzina ósma i jak sezam otworzyły się drzwi stołówki. Wielkiego wyboru nie było, ale z apetytem zjedliśmy zupę, zagryźliśmy chlebem i popiliśmy podejrzanym brązowym płynem, który okazał się substytutem herbaty. Po raz pierwszy od wyjazdu z Pińska musieliśmy zapłacić za posiłek. Nareszcie syty, zwaliłem się do łóżka i nawet biała noc snu mi nie przerwała.

Nazajutrz wstaliśmy wcześnie. Zebranie w sprawach pracy było wyznaczone na szóstą rano w krasnom ugołkie, czyli w świetlicy. Nie dotyczyło to mnie, ponieważ nie miałem jeszcze szesnastu lat i obowiązek pracy mnie nie obejmował. Ale bojąc się przegapić śniadanie, wstałem razem z innymi.

W naszym przeludnionym pokoju poranna toaleta mogłaby być dość krępująca, gdyby nie to, że resztki naszej skromności zgubiły się już gdzieś między Pińskiem a Kotłasem, więc ubieranie się i rozbieranie w obecności osób przeciwnej płci stało się rutyną. Staraliśmy się jedynie zakrywać najbardziej wstydliwe części ciała. Mój dzień zaczynał się od przyniesienia dwóch kubłów wody z rzeki. Przywieźliśmy ze sobą emaliowaną miednicę, wciąż mieliśmy resztki mydła i proszku do zębów i jako tako można się było umyć.

Kolejka do stołówki na śniadanie nie była długa, po kilku minutach znaleźliśmy się w środku. Stojąc z rodzicami w następnej kolejce do kontuaru, rozejrzałem się dookoła. Poprzedniego wieczoru byłem zbyt głodny, żeby widzieć dalej niż własny talerz. Sala zajmowała większość długiego baraku. Wypełniały ją długie drewniane stoły ustawione w kilku rzędach, ich blaty były wypolerowane przez lata łokciami biesiadników. Ławki po obu stronach stołów były zajęte: z grubsza około dwustu osób. Na kontuarze, przy okienku kuchni, stał stos białych fajansowych, mocno wyszczerbionych talerzy, szeregi emaliowanych kubków z niebieskimi brzegami i skrzynka cynowych łyżek. Na czarnej tablicy przy okienku kuchni wypisane było kredą niebogate „menu”:

1) kasza owsiana – 30 kopiejek,

2) kasza jaglana – 1 rubel.

Kiedy wreszcie przyszła nasza kolejka, kasza jaglana się skończyła. Dostałem talerz pełen gęstej owsianki, w której, w zagłębieniu pośrodku, pływała łyżka tłuszczu; do tego doszedł kubek pseudoherbaty. Kasza była ledwie łuskana i więcej w niej było plew niż ziarna. Zorientowałem się wtedy, dlaczego siedzący przy stołach Rosjanie co chwilę spluwali na boki i, chcąc nie chcąc, poszedłem w ich ślady. Nic dziwnego, że podłoga wokół stołów pokryta była warstwą plew. Ale apetytu nic mi nie mogło zepsuć. A jak pluć, to pluć – mógłbym nawet przystąpić do zawodów. Zresztą owsiana kasza z tłuszczem i z dodatkiem soli nie była najgorsza. Dobrze, że nie byłem zbyt wybredny, bo – jak się wkrótce przekonaliśmy – owsianka była główną pozycją w jadłospisie stołówki w Kwaszy.

Herbatę zakąsiliśmy własnym chlebem. Matka stanęła w kolejce po chleb, zanim się obudziłem. Chleb był ciemnobrązowy, gliniasty, ciężki; naszą dzienną rację stanowił kilogramowy bochenek. Nawet bez linijki obliczyłem, że jeden bochenek dzieli się na dwanaście kromek po dwa i pół centymetra każda. Będzie musiało wystarczyć. Ojciec i ja zjedliśmy po jednej kromce, popijając gorącą tak zwaną „herbatą”, która wyglądała jak brunatna woda, oczywiście bez cukru, a jeżeli miała jakiś smak, to był on dalekim powinowatym nieokreślonego owocu. Pływały w niej małe, twarde kawałki, znów nadające się tylko do wyplucia. Widocznie plucie należało tu do bon ton.

Inżynier Wasserman, jak zwykle ekspert, wyjaśnił mi tajemnicę naszego trunku:

– To jest namiastka herbaty, ersatz. Robi się ją z pestek, skórek i innych odpadków różnych owoców, suszonych i sprasowanych na twardą masę. Sprzedają ją w brykietach po pół kilo. Prawdziwa herbata, jak i cukier, jest rzadkością, nawet w miastach.

Zbliżała się szósta i ludzie, w tym moi rodzice, zaczęli udawać się na zebranie. Trzeba zwiedzić Kwaszę, pomyślałem.

Zaraz na lewo od stołówki i trochę dalej od ulicy stał niewielki budynek z dziwnie dużym kominem, niewspółmiernym do reszty budowli. Pchnąłem drzwi. Zamknięte. Co się za nimi kryje? Zagadka numer jeden.

Tuż za nim była kancelaria. Jak wszystkie inne zabudowania w Kwaszy, był to parterowy budynek, ale nieco wyżej postawiony, tak że na ganek trzeba było wejść po paru schodkach. Na zewnętrznej ścianie kancelarii wisiał wielki termometr pokazujący 20°. Skala miała rozpiętość od +40° do –40°. Czy to nie przesada?

Poszedłem dalej. Znów coś mnie zastanowiło: przeznaczenie okrągłego dołu, o głębokości pół metra i średnicy trzech czy czterech metrów. Pośrodku stały dwa kozły, zbite z mocnych belek i desek. Zagadka numer dwa. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, znajdowały się dwa baraki, jeden za drugim, podobne do naszego, może nawet większe. Trochę dalej po lewej stronie z długiego i szerokiego baraku dochodziło donośne rżenie i parskanie koni – na pewno stajnia. Stała pod kątem prostym do ulicy. Przy wejściu na skąpej trawie leżał niechlujny, nieogolony mężczyzna. Chyba spał. Ostrożnie uchyliłem drzwi.

– A ty kuda? – Usiadł raptownie. – Co się tu pętasz?

W odpowiedzi na wymowny ruch ręki i wiązankę soczystych przekleństw przyśpieszyłem kroku.

Za stajnią ulica kończyła się ścianą lasu. Na lewo kilka ścieżek prowadziło między mniejsze baraki i chaty. Z większego budynku po prawej stronie dochodziły niewyraźne głosy. Wiszący nad drzwiami szyld z deski zawiadamiał, iż jest to krasnyj ugołok.

Zebranie wciąż trwało. Zawróciłem. Ulica była pusta. Przeszedłem znów pomiędzy naszym barakiem i stołówką. Przed wejściem do budynku stała kolejka Rosjanek w pstrych chustkach na głowach, jak rabata barwnych kwiatów. Więc tu jest sklep i piekarnia.

Rosjanki spojrzały na mnie z zaciekawieniem, przywitały mnie uśmiechem.

– Zdrastwuj. Jak ci na imię? – zagadnęła mnie jedna z nich.

– Stefan – powiedziałem z rosyjska, kładąc akcent na ostatniej sylabie.

– No to chodź tu, Stiepanuszka, pogadaj z nami. – Uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– Lepiej już pójdę – odpowiedziałem i machnąłem ręką na pożegnanie.

Odpowiedział mi głośny śmiech. Czułem, że spiekłem raka. Zwiałem.

Tuż za sklepem stał jeszcze jeden mały domek, tak ukryty między drzewami, że poprzedniego dnia go nie zauważyłem. Ulica tu się kończyła i przechodziła w ścieżkę, lekko pnącą się pod górę. Trochę dalej ścieżka się rozwidlała i skręciwszy w lewo, stałem po chwili na brzegu rzeki, na naszej wczorajszej drodze. Ścieżka w prawo, którą ruszyła wczoraj grupa do Wasiliewa, prowadziła skrajem lasu. Poszedłem kawałek, ale dróżka zagłębiała się coraz bardziej w las, więc nie chcąc się zgubić, zawróciłem. Wracając, znalazłem się znów koło małego domku między drzewami. Pchnąłem drzwi, otworzyły się, skrzypiąc niemiłosiernie. Pod ścianami stały drewniane ławki, a nad nimi wisiały szerokie półki. W kącie leżała kupa dużych kamieni. Bania? Nigdy dotąd nie widziałem takiej łaźni.

Wróciłem do naszego baraku. Wydawał się pusty, ale przez drzwi pokoju Romerów zobaczyłem Helę i Magdę rozparte na łóżkach. Na zaproszenie Heli dołączyłem do nich. Gadając o tym i owym, dowiedziałem się trochę o ich rodzinie. Pochodzili z jednego z miast w zachodniej Polsce. Ojciec był adwokatem. Z czworga dzieci najstarsi byli Mila i Olek, oboje mieli około dwudziestki i byli już studentami. Magda była o rok młodsza od Heli. Ani jedna, ani druga nie miała jeszcze szesnastu lat, czyli były „dziećmi”, tak jak ja, i dlatego też nie poszły na zebranie.

Z nich dwóch Hela była poważniejsza, jakby zadumana, zagubiona we własnych myślach. Magda stanowiła jej przeciwieństwo: wesoła, roześmiana, z żywymi iskierkami w oczach. Zupełnie nie były do siebie podobne: Hela ciemnowłosa, a Magda blondynka, nieco wyższa od Heli. Obie były miłe i ładne, lecz, choć nie wiem dlaczego, bardziej pociągała mnie Hela.

W sieni rozległy się głosy – zebranie musiało się skończyć. Wrócili rodzice, Romerowie, Mietek z ojcem i Brzezińscy. Ta ostatnia para sąsiadowała ze mną w nocy niemal intymnie: tylko stół odgradzał ich łóżko od mojego. Mimo to od samego początku poczułem antypatię do nich obojga. I jak się później okazało, instynkt mnie nie zawiódł.

Zbliżało się południe. Żołądek już dawał o sobie znać, a że w tych czasach wciąż jeszcze górował nad sercem, opuściłem miłe towarzystwo dziewcząt i poszedłem na zwiady w kierunku stołówki. U drzwi ustawiła się już długa kolejka. Mama zdecydowała więc, że obiad zjemy w naszym pokoju; wciąż mieliśmy resztki prawdziwej herbaty i nienaruszoną większą część naszej racji chleba. Inni dołączyli ze swoimi zapasami, a mnie przypadło zagotowanie wody. Ale nie było to takie proste. Mieliśmy wprawdzie prymus, ale bez nafty niewiele było z niego pożytku. Kuchenka w sieni była zimna, palenisko ciemne i puste. Wiedziałem, jak się rozpala ogień – potrzebne mi były zapałki, papier, suche drzazgi na podpałkę i wreszcie większe kawałki drewna. Zapałek mieliśmy w zapasie tylko pół pudełka, należało je oszczędzać. A papieru ani skrawka.

Obok kuchenki oparta o ścianę stała duża siekiera. Pod zewnętrzną ścianą baraku, tuż koło drzwi, leżała sterta brzozowych polan. Porąbałem je bez trudności. Suche płaty białej kory sugerowały, że mogą zastąpić papier. I rzeczywiście, zużywszy tylko jedną zapałkę, rozpaliłem ogień i po kilku minutach woda na herbatę była gotowa.

Z czasem dowiedziałem się, że Sybiracy od wieków używali kory brzozowej na rozpałkę. Robili też z niej kapcie, używali jako materiału do pisania – w tych prymitywnych warunkach, z braku innych środków, miała jeszcze wiele innych zastosowań.

Dumny z osiągnięcia, wróciłem z czajnikiem wrzątku do pokoju, gdzie inni, nie czekając na mnie, rozsiedli się już i zabrali do obiadu; rozmowy szły przy tym niczym w kawiarni. Mówiło się głównie o przydziałach do pracy. Inżynier Wasserman i Mietek mieli dołączyć do leśnych brygad. Mój ojciec, ze względu na podeszły wiek – w październiku kończył pięćdziesiąt lat – dostał pracę na samym posiołku. Jego zadaniem miały być konopatka i obmazka nowo zbudowanego baraku. Głowiliśmy się wszyscy, jaki rodzaj pracy te niby zrozumiałe słowa sobą przedstawiają. Nawet inżynier Wasserman, nasza techniczna encyklopedia, nie potrafił nam tego wytłumaczyć.

Ojciec zwrócił się do mnie:

– Mama też dostała skierowanie do leśnej brygady. Nie gniewaj się, ale nie miałem innego wyjścia, jak zaproponować, że zamiast niej ty pójdziesz do pracy. Naczelnik zgodził się pod tym warunkiem zostawić mamę w spokoju. Wyższa władza musi to zatwierdzić, ale to pewnie tylko formalność. Naprawdę, syneczku, nie mogłem inaczej… Jako nieletni będziesz pracował tylko sześć godzin… – Ojciec był wyraźnie poruszony.

– Ależ, tatusiu, doskonale to załatwiłeś. Naprawdę. Co ja bym tu cały dzień robił? Obijał się? Świetnie się składa. A jaką robotę mi dadzą? Coś mówili?

Mama miała łzy w oczach. Uścisnęła mnie i pocałowała. Ale tym razem nie wstydziłem się publicznego matczynego uścisku.

– Nie zawiodłem się na tobie, synku. – Uśmiechnął się ojciec. – Nie wiem jak inni, ale mecenas Romer też rozmawiał z Orłowem i Hela pójdzie do pracy zamiast jego żony. Orłow obiecał, że jako nieletni dostaniecie lekką pracę.

Dziwne, jak łatwo się czerwieniłem, gdy wspominano pewne imię… Dobrze, że mama zmieniła temat.

– Nie sądzicie, że ten Orłow wyróżnia się między innymi Rosjanami? Jego postawa, zachowanie, nawet jego rosyjski są zupełnie inne. Coś w nim jest z arystokraty czy z carskiego oficera.

– Jeden z kochanków carycy Katarzyny – wtrąciłem – nazywał się Orłow i był w dodatku hrabią.

– Nazwisko nie takie rzadkie – podjęła mama – ale to nie tyle nazwisko, ile je ne sais pas quoi. Może rzeczywiście jest z innej gliny, cudem ocalał w czasie rewolucji i został tu zesłany? Miałam kiedyś kolegę, studenta, Orłowa, w Charkowie.

Mama studiowała przyrodę na Uniwersytecie Warszawskim ewakuowanym w czasie pierwszej wojny światowej do Charkowa.

Pochodzenie naczelnika Kwaszy pozostało tematem domysłów przez cały czas naszego pobytu. Sposób, w jaki się nosił, jego względnie dobre maniery, kulturalny język, bez przekleństw, stawiały go na nieskończenie wyższym poziomie w porównaniu z ogromną większością Rosjan, z którymi zetknęliśmy się w Związku Radzieckim.

Nasze nieznane jutro, obawa przed obcą nam pracą fizyczną, pozostawały wciąż głównym tematem rozmowy. Tylko Brzezińscy byli dziwnie małomówni. W końcu ciekawość zwyciężyła i inżynier Wasserman zapytał prosto z mostu:

– A pan i żona jakie dostaliście przydziały? Do leśnej brygady?

– O nie, ja nie będę pracował w lesie.

Wszyscy spojrzeli pytająco na Brzezińskiego. Młody ryżawy blondynek, chyba około trzydziestki. Niewysokiego wzrostu, ale ani kulawy, ani ślepy, pod żadnym względem nie ułomny. Dlaczego on nie pójdzie do lasu, tak jak wszyscy zdrowi mężczyźni, a nawet kobiety?

– Kto nie pracuje, ten nie je – zacytował inżynier Wasserman z socjalistycznego katechizmu.

– Dostał pan lepszą pracę?

– Skierowali mnie do kancelarii – odpowiedział Brzeziński przyparty do muru. – Potrzebują buchaltera.

– A co będzie z panią? – kontynuował przesłuchanie niestrudzony inżynier.

Zdrowa, dorodna blondyna spojrzała prosząco na męża, który pośpieszył z pomocą:

– Ja też dobiłem targu z Orłowem. Zgodziłem się przyjąć pracę w kancelarii, pod warunkiem że żonę zostawią w spokoju.

Zaległa cisza. Spojrzeliśmy na siebie. On łaskawie zgodził się pracować w kancelarii? Dalej nikt się nie odzywał. W końcu poczułem na ramieniu rękę ojca:

– Chodźmy się przejść, Stefanku.

Poszliśmy brzegiem rzeki. Po paru minutach ojciec obejrzał się i uznawszy, że dość daleko odeszliśmy od baraku, powiedział:

– Brzeziński musiał się zgodzić być donosicielem. Trzeba będzie ostrożnie mówić w obecności jego i żony. Nie dostaje się ciepłej posadki w kancelarii bez powodu. Cały ten system opiera się na donosicielstwie.

To było nie byle co. Donosiciel! Prawie szpieg. Nigdy jeszcze nie spotkałem prawdziwego szpiega.

Szliśmy dalej w milczeniu. Weszliśmy w głuchy las. Między drzewami było cicho i ciemno. Posiołek zniknął nam z oczu.

– Ale na czym jego donosicielstwo może tu polegać? – spytałem ojca. – Przypuśćmy, że powiesz, że Stalin to bandyta albo że Związek Sowiecki to jedno wielkie więzienie. Na przykład. To co ci mogą zrobić? Wysłać na Sybir? Przecież już tu jesteśmy.

– To nie takie proste, synku. Są więzienia, są karne obozy pracy. Niewielu stamtąd wraca. A tutejsze władze zawsze muszą wiedzieć, co ludzie mówią, co myślą. Na takich zasadach ten system się opiera. A nuż szykuje się jakaś konspiracja? Może się tworzą nielegalne grupy? Ktoś przygotowuje ucieczkę? Totalitarny system nie może na to pozwolić. Ani tu, ani w Niemczech. Najmniejsza iskra wolności czy niezależnej myśli musi być stłamszona w zalążku, wycięta jak złośliwy nowotwór. Kontrolowanie myśli jest istotą totalitarnego systemu i podstawą jego istnienia. – Ojciec przerwał i zatrzymał się, by zapalić papierosa. – Sybir… – powiedział, zataczając koło ręką – …to bardzo nieścisłe określenie. Syberia jako kraina geograficzna zaczyna się przecież dopiero za Uralem, jeszcze paręset kilometrów dalej na wschód. Tu jesteśmy jakoby wciąż jeszcze w Europie. Ale to jest polityczna Syberia, miejsce zsyłki od paru wieków. To nie jest wynalazek Stalina ani nawet Lenina. Wiesz przecież o tym z historii i literatury. – Ojciec zamilkł, by podjąć po chwili: – A wiesz, że jakieś osiemdziesiąt lat temu twój pradziadek o mało co też by się znalazł na Sybirze?

To była dla mnie nowina. Pradziadka ze strony matki pamiętałem bardzo dobrze. Umarł w trzydziestym którymś roku, kiedy miałem siedem czy osiem lat.

– Brał udział w powstaniu styczniowym 1863 roku. Jego oddział wpadł w zasadzkę i wielu poległo. Reszcie groziła wywózka na Sybir. Kilku nieletnich, między nimi pradziadka, Rosjanie zwolnili za okup. Rodziny musiały często wyzbyć się swych majątków. Twój pradziadek z czasem się rozpił. Mówiono, że czuł się odpowiedzialny za zubożenie rodziny. No, ale to całkiem inna historia. Pamiętasz go chyba, Stefanku? Miał buraczkowy nos alkoholika. Niemniej dożył dziewięćdziesiątego szóstego roku życia. Lubiłem starszaka.

Ciekawy fragment rodzinnej historii. Ja też lubiłem pradziadka. Pamiętałem jego ostatnie urodziny. Na ogół pomieszkiwał u tej czy innej wnuczki w Warszawie, ale latem zwykł spędzać parę tygodni u nas w Otwocku. Nauczył mnie grać w szachy. Czasem, gdy nikt inny nie miał czasu, grywał ze mną w karty, w tysiąca czy w sześćdziesiąt sześć. Jego czerwony nos zawsze mnie intrygował, szczególnie spora narośl po jednej stronie. Byłem wówczas przekonany, że na starość można mieć dwa nosy.

Ojciec zaciągnął się głęboko dymem jednego z ostatnich swoich kazbeków. Miałem zamęt w głowie. Tysiąc pytań po niej krążyło. Jak długo tu będziemy? Czy rzeczywiście już do końca życia? Co będzie z moją nauką? Może spróbowalibyśmy uciec? Ale jak i dokąd? A czy ojcu podoba się Hela?

Wiedziałem, że na moje pytania nie ma odpowiedzi. A na to ostatnie było o wiele za wcześnie.

W milczeniu usiedliśmy na zwalonym pniu, ojciec skończył papierosa i zawróciliśmy w stronę Kwaszy.

Resztę popołudnia spędziliśmy na urządzaniu mieszkania. Walizki i skrzynki ustawiliśmy pod łóżkami, w niewykorzystanych kątach pokoju i na końcu korytarza, pod ścianą. Wieczór był ciepły i jasny, aż nieznacznie przeszedł w białą noc. Znów stanęliśmy w kolejce do stołówki. Jadłospis był tym razem bardziej urozmaicony niż poprzedniego wieczoru. Poparty przez ojca wziąłem najdroższe danie: mięsną zupę. Była doskonała. Pływały w niej spore kawałki tłustego mięsa, kostki ziemniaków, plastry jarzyn. Zagryzałem zupę ostatnią kromką dziennej racji chleba, a skórką starannie wytarłem do ostatniej kropelki resztki żółtawego tłuszczu z brzegu talerza. Na drugie danie zjadłem porcję jaglanej kaszy z jeziorkiem tłuszczu pośrodku. Dobrze posolona kasza też nie była zła.

Nie został mi ani kawałek skórki na wytarcie tłuszczu z brzegów talerza po kaszy. Szkoda, żeby się zmarnował. Mama uratowała sytuację, cedując na moją korzyść kawałek skórki ze swojej kromki. Przypuszczam, że celowo ją dla mnie zachowała. Przyrzekłem sobie być bardziej przewidujący i zawsze zostawiać kawałek chleba na ostatnią chwilę. Chyba to wtedy przyrzekłem sobie nigdy nie marnować jedzenia i dotrzymałem tej obietnicy przez resztę życia.

Zresztą w stołówce Kwaszy nic się nie marnowało. Nie widziałem wprawdzie ani razu, aby ktoś, mimo pokusy, wylizał talerz. Czasem ten czy ów wytarł talerz palcem i go oblizał. Ale lizać talerz! To by było niekulturno. Nie do przyjęcia. Resztki bon ton na to nie pozwalały.

 


Date: 2015-12-11; view: 879


<== previous page | next page ==>
Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 3 page | Rozdział 8 Kto nie pracuje, ten nie je
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)