Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 3 page

Wtedy też zobaczyłem po raz pierwszy papierosy w rosyjskim stylu. Napełniwszy kotły, nasza pani kierowca z towarzyszką siadły na stopniu kabiny, wyciągnęły woreczki machorki i zawinąwszy zręcznie tytoń w pocięte kawałki gazety, zaciągnęły się z rozkoszą. Dziwne, bo zapach był wstrętny, a dym kręcił w nosie i gryzł w oczy.

Rosjanki były małomówne, choć nie można powiedzieć, że wrogo nastawione. Na pytania odpowiadały półgębkiem lub puszczały je mimo uszu. Własne rozmowy przeplatały wiązankami przekleństw, ale już na tyle poznaliśmy lokalną „kulturę”, żeby zrozumieć, że są one częścią zwykłej konwersacji i, zależnie od tonu głosu, wyrazem wielu uczuć. Job twoju mat' nie było wycieczką osobistą, mogło być częścią przyjacielskiej rozmowy, wyrażać podziw, rozczarowanie, kto wie, może nawet miłość?

Jeszcze kilka razy stawaliśmy po paliwo, aż wreszcie, po około sześciu godzinach karkołomnej jazdy, zatrzymaliśmy się przy wjeździe do małego miasteczka, a może dużej wsi. I znów znaleźliśmy się z bagażami na brzegu rzeki, tuż koło niewielkiego drewnianego pomostu, niby molo wchodzącego w rzekę. Tym razem pilnował nas tylko jeden milicjant, niezbyt groźnie uzbrojony w zabytkową strzelbę. Sam też nie wzbudzał trwogi, spoglądając na nas z uśmiechem na szerokiej słowiańskiej twarzy.

– To jest rzeka Uftiuga – powiedział niepytany. – A to miasto – wskazał palcem kilka widocznych z brzegu baraków z nieociosanych pni – to Pietrakowo. Tu jest nasz Sielsowiet, rada wiejska. – Po chwili przerwy dodał: – Jutro pójdziecie w górę rzeki, do Kwaszy, i zdies' żyt' budietie.

To wyrażenie „tam zamieszkacie” z domyślnym: „do końca życia” zaczynało mi grać na nerwach.

Jeszcze kilka ciężarówek zajechało do Pietrakowa w ciągu dnia i wyładowało pasażerów. Zanim noc zapadła, od dwustu do trzystu osób biwakowało na brzegu rzeki. Znów znaleźliśmy się w grupie z Wassermanami, ojcem i synem, i z kilkoma parami i rodzinami: małżeństwo Żółtyńskich z bratem pani Żółtyńskiej, Henrykiem, moim rówieśnikiem, Gruszyńscy, Brzezińscy i duża rodzina Romerów.

W miarę jak ciężarówki przywoziły z Kotłasu kolejne grupy ludzi, zwiększała się też liczba strażników. Urosła w końcu do trzech czy czterech. Ale byli to zwykli milicjanci, nie enkawudziści. A na samych ciężarówkach w ogóle nikt nas nie pilnował. W samym Pietrakowie nie było ruchu. Ani wojska, ani milicji, żywego ducha nie było widać na ulicy. Czasem gdzieś na dalszym planie przemknęła jakaś postać, ale do nas, oprócz straży, nikt się nie zbliżył.



– Dziwna miejscowość – rzekłem do ojca, siedzącego obok na jednej z naszych waliz. – Wymarła? Opuszczona?

– To już jest obszar NKWD11 – odparł ojciec. – Wczoraj ty zasnąłeś, a ludzie gadali jeszcze długo w noc. Wygląda na to, że tu nie trzeba nas pilnować. Ucieczka jest niemożliwa. To zupełne bezdroże i pustkowie. Transportu nie ma żadnego. Trzeba przejść dziesiątki kilometrów dziewiczym lasem, zanim się dotrze do następnego osiedla. I co wtedy? Każda wieś, każda osada ma swego donosiciela. A może są nimi wszyscy mieszkańcy? Na żadną pomoc ze strony tubylców nie można liczyć. Są sami tak zastraszeni, że najprawdopodobniej wydadzą uciekiniera od razu NKWD, a schronienie, kawałek chleba czy jakakolwiek inna pomoc nie wchodzą w grę.

Późnym wieczorem, gdy wciąż było całkiem jasno, na nadbrzeże zajechały dwa zaprzężone w konie wozy, przywożąc nam szczi, czyli zupę jarzynową, kipiątek i razowy chleb. Chleb był gliniasty, ciężki, ale po poście od samego rana całkiem mi smakował.

Zasnąłem tak mocno, że nie słyszałem nawet ciężarówek zajeżdżających w ciągu nocy. Rano tłum nad rzeką osiągnął już liczbę około sześciuset osób. Właśnie dojadaliśmy resztki wczorajszego chleba, popijając go świeżym kipiątkiem, gdy do pomostu odgrywającego rolę molo podpłynęło z tuzin długich, wąskich czółen. Na rufie każdego czółna stał człowiek z długim drągiem w ręku, którym odpychał się od dna rzeki. Podeszli do nas dwaj obcy mężczyźni. Byli w cywilu, ale wyższy z nich wyglądał, jakby był przyzwyczajony do władzy. Zatrzymał się przy naszej grupie. Wskazując palcem, zaczął nas liczyć, widać nie dość nas było, bo dołączył do nas jeszcze kilkanaście innych osób, i zebrawszy wokół siebie jakąś pięćdziesiątkę, podniósł rękę i wydał instrukcje:

– Wy pójdziecie z nami jako pierwsza grupa. Bagaże popłyną rzeką – dodał, wskazując na łodzie.

Szliśmy ścieżką prowadzącą wzdłuż rzeki.

– Nie musimy się zbytnio śpieszyć – stwierdził nasz przewodnik. – Do Słobody są czterdzieści dwa kilometry. Powinniśmy dojść przed nocą. Zresztą mamy teraz białe noce, dobre do spacerów. – Uśmiechnął się, mrugnął do mnie czy tylko mi się zdawało?

Ale nie był to spacer alejkami: ścieżka była nierówna, pełna wyboi, niespodziewanych dziur, wystających korzeni. Skręcała, tak jak rzeka, to w lewo, to w prawo. Co parę kroków natrafialiśmy na gnijącą kłodę, zmurszały pień, błotnistą kałużę. My wszyscy, w większości mieszczuchy, takich dróg nie znaliśmy, a i obuwie mieliśmy nieodpowiednie do marszu po nierównym terenie. Zaprawy sportowej też większości brakowało. Pan Gruszyński nosił przed sobą brzuszysko karykaturalnego burżuja z sowieckiej prasy. Taczki by mu się przydały, pomyślałem niezbyt życzliwie. Jego szczuplutka, drobna żona nie mogła mu być podporą, więc w trudniejszych miejscach ktoś musiał mu chociaż podawać rękę. Bardziej korpulentne panie, w tej grupie i moja mama, szybko się męczyły. Po paru miesiącach na syberyjskim wikcie wszystkim figury się poprawiły, nawet pan Gruszyński zaczął wyglądać bardziej atletycznie.

Z wyjątkiem dwóch cywilnych Rosjan nikt nas teraz nie pilnował. Ścieżka była wąska, na jedną, miejscami na dwie osoby. Szliśmy więc gęsiego, wysoki Rosjanin na przodzie, niższy w ariergardzie. Ale nie można powiedzieć, żeby byli rozmowni. W Pietrakowie zdawali się bardziej przystępni, ale po drodze to się jakoś rozwiało. Jedyne, czego mogliśmy się od nich dowiedzieć, to że wyższy nazywa się Wołkow, że obaj są urzędnikami w Słobodzie, tej osadzie w lesie, do której nas prowadzą, że Słoboda składa się z dwóch uczastków, z których jeden nazywa się Kwasza, a drugi Wasiliewo.

Po raz pierwszy też w czasie tego długiego marszu usłyszałem powiedzenie, które prześladowało nas przez następne dwa lata, powtarzane w kółko przez Rosjan. Utkwiło ono w mej pamięci na całe życie jako coś nieodłącznego od Rosji Sowieckiej. Zdanie to proste, dobitne i po rosyjsku nawet melodyjne: Priwyknietie, a jesli nie priwyknietie, to podochnietie, czyli: przyzwyczaicie się, a jak nie, to zdechniecie. Piękne. Głębokie. Kwintesencja życia w ZSRR.

Marsz do Kwaszy odbył się bez większych przeszkód, chociaż mniejszych nie brakowało. Ciągnął się w nieskończoność. Buty wszystkim przemokły już na początku. Ciągle szliśmy ścieżką wzdłuż rzeki, tuż nad samym brzegiem, chwytając się gałęzi, brnąc przez lodowate mimo upału kałuże, starając się nie stracić równowagi na oślizgłych pniach przełożonych jako kładki przez niewielkie dopływy. Staraliśmy się sobie wzajemnie pomagać. Ojciec i ja trzymaliśmy się blisko mamy, której niekiedy nasze cztery ręce były potrzebne. Nasi rosyjscy przewodnicy nie gonili nas zbytnio, co godzinę pozwalając nam na pierekurkę, czyli przerwę na papierosa. Od wyjścia z pociągu w Kotłasie najbardziej dokuczliwą plagą stały się roje owadów. Długie północne zimy skracają ich życie do zaledwie kilku tygodni w środku lata i w tym okresie stają się szalenie żarłoczne. Aż tu nagle sprowadzono im tak upragniony posiłek! Wielkie chmary komarów, skłębione roje much, miliony maleńkich czarnych muszek pchały się nam do oczu, do uszu, do nosa. Najbardziej zachłanne były podłużne owady, około dwóch centymetrów długości, które, polując pojedynczo, właziły pod nogawki spodni i zostawiały po sobie bolesny ślad i strumień krwi ściekający po nodze. Muchy, o nieco węższym tułowiu, ktoś rozpoznał jako gzy końskie, które ludzkim mięsem też nie gardzą. Opędzanie się od owadów wymagało wysiłku nie mniejszego niż marsz, ale w czasie odpoczynków lotne roty opadały nas ze zdwojoną energią, więc po zaledwie paru minutach bez żadnego popędzania byliśmy gotowi do dalszej drogi.

A końca naszego marszu wciąż nie było widać.

Minęło dobrych dziesięć godzin, zanim Wołkow zatrzymał nas na skraju lasu. Stąd ścieżka wiodła lekko w dół, oddalała się od brzegu rzeki i przechodziła w szerszy trakt, który wreszcie zamieniał się w szeroką ulicę otoczoną z obu stron barakami zbudowanymi z surowych pni.

– Wot i Kwasza – obwieścił Wołkow, jakby dumny ze swojej stolicy. Po czym, jak można się było spodziewać, dodał nieuniknione: – Zdies' żyt' budietie.

Staliśmy w milczeniu, wpatrzeni w nasze nowe miejsce zamieszkania. Kwasza stała przed nami szara, pusta, bezduszna, przytłoczona ciemnozieloną masą iglastego lasu otaczającego ją ze wszystkich stron. Jedyna ulica ciągnęła się jakieś dwieście metrów, równolegle do rzeki, która została od nas na prawo, z nieprzerwaną ścianą lasu na lewo, przed nami i za nami. Po drugiej stronie rzeki widniał las. Widok nie był bynajmniej malowniczy i nie zapowiadał nam świetlanej przyszłości. Kilkanaście zabudowań, rzeka i las, las, wszędzie las. Cała osada przedstawiała sobą kawałek ziemi jemu wydarty, wykarczowany ciężką pracą.

Nad jednym z baraków po lewej stronie ulicy wznosił się słup szaroniebieskiego dymu. Nadzieja zrodziła się w moim sercu, czy może w żołądku. Czyżby to była stołówka?

Zdies' żyt' budietie… tu będziecie żyli. Kilkadziesiąt lat minęło od tej chwili, a wciąż słyszę słowa Wołkowa i ukrytą w nich groźbę: …do końca życia.

 

Rozdział 7
Przywykniecie…

Gdy staliśmy tak dłuższą chwilę na skraju lasu, wpatrzeni w tę osadę na końcu świata, Wołkow powtórzył półgłosem, jakby samego siebie chciał jeszcze zapewnić:

– Zdies' żyt' budietie. – Stał nieruchomo, zamyślony, aż w końcu zaczął głośniej: – Nie zdajecie sobie sprawy, jakie macie szczęście… Kiedy nas tu przygnali dwanaście lat temu, była tu jak okiem sięgnąć dziewicza puszcza. Musieliśmy zaczynać od wyrębu drzew, od karczowania. Gołymi rękami wyrywaliśmy korzenie. Wreszcie zbudowaliśmy Kwaszę. Niewielu z nas dożyło końca budowy.

A więc i Wołkow był zesłańcem, Sybirakiem mimo woli. Skąd go wywieźli? Za co? Czy na to ostatnie pytanie w ogóle istniała odpowiedź? Ale spowiedź Wołkowa na tym się skończyła.

Kwasza… Dlaczego ją tak nazwali? Rozglądając się, naliczyłem sześć długich baraków i dwanaście mniejszych zabudowań. W porównaniu z tą osadą nawet przysłowiowy Pipidówek byłby stolicą. I tu mam spędzić resztę życia? Na pocieszenie stwierdziłem, że nie ma tu drutów kolczastych ani wież wartowniczych, ani złych psów. Mogło być gorzej. Będziemy mieli chociaż dach nad głową, nie tak jak Wołkow i jego towarzysze. A podobne historie o „wolnych przesiedleńcach” słyszałem jeszcze w Pińsku.

Grupa ludzi szła z osiedla w naszym kierunku. Komitet powitalny? Oprócz nich nie było widać żywego ducha: wymarła osada czy co, u licha? Ale nie, z komina jednego z baraków wznosił się dym. To musi być stołówka. Już widziałem przed sobą talerz zupy i kromkę chleba. Ta myśl podniosła mnie na duchu.

Moje marzenia przerwał „komitet powitalny”. Podeszło do nas pięć czy sześć osób, umundurowanych oficerów NKWD i cywilów. Tak jak staliśmy, zmęczeni, zgnębieni, zapatrzeni w bezruchu w nasze nowe miejsce zamieszkania, tak nagle wróciliśmy do życia i rozstąpiliśmy się jak Morze Czerwone przed nowo przybyłymi. Spokojnie, z dużą wprawą rozdzielili nas na dwie nierówne grupy, pozwalając rodzinom i przyjaciołom zostać razem. My znaleźliśmy się w większej grupie. Jeden z oficerów podniósł rękę.

– Prosi o głos – zażartował Mietek pod nosem.

– Macie szczęście – zaczął enkawudzista – jesteście już w domu. Zostaniecie w Kwaszy. To będzie wasz posiołek. Tamta grupa ma jeszcze parę kilometrów drogi do Wasiliewa.

Ależ nam się udało! Przedtem Wołkow nam to wmawiał, a teraz ten oficer znów to powtarza. I to ma być szczęście? Już miałem coś sarkastycznego na końcu języka i zwróciłem się do ojca, gdy mą uwagę odwróciło odejście drugiej grupy z dwoma cywilami na czele; szli gęsiego znów w las, pewnie w stronę tego Wasiliewa. Po krótkiej przerwie oficer podjął:

– Zdies' żyt' budietie. Pójdziecie teraz wszyscy do wyznaczonych baraków. Zostawcie tam swoje rzeczy i przyjdźcie zaraz na zebranie przed stołówką. Powiem wam wtedy o waszej pracy tutaj.

Przerwał i zastygł tak z prawą ręką uniesioną, jakby chciał się wpierw przekonać, czy słuchacze go zrozumieli, a po chwili kontynuował:

– Bezdzietne pary i samotni zamieszkają w tym baraku. – Wskazał palcem budynek po lewej stronie ulicy, na tyłach stołówki i kancelarii. Opuścił rękę i wyczekał, aż prawie połowa naszej grupy podążyła ścieżką za jednym z cywilów.

Szybko, wprawnie i bez słów oddzielił następną grupę, włączając nas.

– A to będzie wasze mieszkanie. – Wskazał palcem barak po prawej stronę ulicy, naprzeciwko stołówki.

Z dwoma cywilami ruszyliśmy gęsiego tuż za pierwszą grupą. Donośny głos oficera nam towarzyszył. Obejrzałem się.

– A wy pójdziecie tam – musztrował pozostałych nowych mieszkańców Kwaszy, wyciągając rękę w określonym kierunku.

Po paru minutach spaceru złożyliśmy ręczny bagaż, przytaszczony z Pietrakowa, w sionce wyznaczonego nam baraku i dołączyliśmy do gromady zesłańców zebranych przed stołówką. Pośrodku stało kilku oficerów w mundurach NKWD – Narodnego Komisariatu Wnutriennych Dieł. Już same te litery wzbudzały w nas niepokój.

Grupa ludzi przed stołówką szybko rosła. Zebrali się wszyscy: młodzi, starzy, małżeństwa, matki z dziećmi na rękach. Po chwili jeszcze jeden oficer opuścił kancelarię i zmierzał w naszym kierunku wraz z dwoma cywilami. Jako że byłem niższy od większości otaczających mnie dorosłych, musiałem stanąć na palcach i wyciągnąć szyję jak gąsior, żeby widzieć, co się dzieje. Jeden z oficerów NKWD miał trzy czerwone prostokąty na kołnierzu: znaczy pułkownik, nie byle kto. Ustawił się przed nami i też podniósł prawą rękę. Zapadła cisza. Pułkownik mówił spokojnie, używając języka literackiego, więc mimo moich braków językowych zrozumiałem prawie wszystko. Zresztą treść jego przemówienia ograniczała się do powtórzenia znanych nam już wskazówek na temat naszej przyszłości: „Zdies' żyt' budietie, a celem reszty waszego nowego życia będzie pieriewospitanije, czyli dokształcenie, nareszcie nauczycie się zarabiać na życie własną pracą”.

Te ostatnie słowa zostały powitane szyderczym śmiechem. „Bzdury… Zawracanie głowy…” – bo przecież wśród nas przeważali rzemieślnicy, robotnicy, urzędnicy, inteligencja zawodowa; nawet takich „kapitalistycznych wyzyskiwaczy i krwiopijców”, jak sklepikarze i drobni kupcy, było wśród nas niewielu. Niewzruszony naszą reakcją obywatel pułkownik podniósł tylko głos:

– Tak jak każdy sowiecki obywatel, żyć będziecie według pierwszej zasady socjalizmu: kto nie rabotajet, tot nie je – kto nie pracuje, ten nie je. Waszymi instruktorami będą wyznaczone w tym celu osoby z personelu Kwaszy. – Następnie obywatel pułkownik przeszedł do lirycznej części swego przemówienia: podkreślił kilkakrotnie wspaniałomyślność rządu Związku Radzieckiego, „któremu zawsze leży na sercu dobrobyt nie tylko własnych obywateli, ale i cudzoziemców, nawet takich wrogów ludu jak wy. W swej nieograniczonej łasce – głos podniósł się mu prawie do dyszkantu – rząd sowiecki nadaje także wam, obcokrajowcom, przywileje sowieckiego obywatela zagwarantowane w naszej stalinowskiej konstytucji. Jutro otrzymacie dzień wolny od pracy i będziecie mogli się zagospodarować. Jutro też każdy z was dostanie przydział do pracy i pojutrze będziecie mogli przystąpić do wypełniania planu. Odpowiedzialny za to będzie towarzysz Orłow, naczelnik Kwaszy, wraz ze swymi pomocnikami. W myśl zasady: kto nie pracuje, ten nie je – podkreślił to raz jeszcze znacząco – za pieniądze zarobione zależnie od wydajności będziecie mogli kupić przydzieloną rację chleba i pozostałe wyżywienie w sklepie Kwaszy i w stołówce”.

Mało kto z Polaków znał rosyjski i rola tłumaczy spadła na tych kilku, którzy ten język znali, między innymi na moich rodziców. Nastąpiły pytania, głównie dotyczące warunków mieszkaniowych i pracy, zarobków i cen. Zaczęło mnie to nudzić, kiedy ojciec, dotąd biorący udział w dyskusji tylko jako jeden z tłumaczy, zabrał głos:

– Mam dwa pytania. Po pierwsze, czy mój syn, który ma piętnaście lat, będzie mógł wstąpić do odpowiedniej klasy na początku roku szkolnego? O ile wiem, konstytucja gwarantuje każdemu dziecku dziesięć lat szkoły do wieku lat szesnastu. Po drugie, jestem lekarzem. Według konstytucji każdy ma prawo do pracy we własnej specjalności. Czy mogę na to liczyć?

Obywatel pułkownik nawet się nie zająknął:

– Odpowiedź, obywatelu, na wasze pierwsze pytanie brzmi da, tak. Każdy ma prawo do dziesięciu lat nauki w szkole. Ale w Kwaszy nie ma szkoły. Wasz syn musiałby co dzień rano iść czterdzieści dwa kilometry do Pietrakowa i po lekcjach wracać do Kwaszy. Wzdłuż rzeki, po ciemku, przez las. Czy możemy na to pozwolić? – Tu dla większego efektu nastąpiła dramatyczna przerwa. – Co do waszego drugiego pytania, obywatelu, to jako człowiek wykształcony wiecie chyba, że w każdym kraju na świecie, socjalistycznym czy kapitalistycznym, dyplom lekarski wymaga zatwierdzenia. To się nazywa no-stry-fi-ka-cja – wycedził to długie słowo sylaba po sylabie. – A to jest sprawa przydługa – dodał ze złośliwym uśmieszkiem.

– Ależ z tym nie będzie trudności – odparł ojciec dobrodusznie. – Studiowałem medycynę w Rosji przed pierwszą wojną światową, mój dyplom został wydany przez Uniwersytet Moskiewski i mam go nawet ze sobą.

Uśmiech na twarzy oficera przeszedł w niemiły grymas. Zamilkł na dłuższą chwilę, jakby mu zabrakło słów. Zmarszczył czoło.

– Pomyślę o tym – powiedział, odwrócił się na pięcie, pomaszerował do kancelarii. To był koniec spotkania.

Proces myślowy obywatela pułkownika trwał wiele miesięcy. Ojciec pracował fizycznie – w lesie i na budowach – przez prawie cały rok i dopiero w czerwcu 1941 roku objął stanowisko lekarza w Kwaszy i Wasiliewie.

Chciałbym móc opisać nasze życie w Kwaszy dokładnie, dzień po dniu, ale nie pisałem dziennika, więc nie jest to możliwe. A że przywilejem młodości jest żyć własnym, dość egocentrycznym życiem, dopiero wiele lat później zrozumiałem, jak mało wagi przywiązywałem wówczas do przeżyć innych, do codziennej walki z naturą i z ciężkimi warunkami naszego bytu.

Mieszkaliśmy w wielkim zagęszczeniu. Bezdzietne pary, nawet nowo poślubione, nie miały dla siebie oddzielnego kącika. Większość zesłańców gnieździła się po parę rodzin w jednym pokoju. Warunki mieszkaniowe i praca w lesie musiały być szczególnie trudne dla ludzi starszych – do których w tych czasach zaliczali się wszyscy powyżej pięćdziesiątki – dla inwalidów i przewlekle chorych, i dla większości nas, ludzi nieprzyzwyczajonych do ciężkiej pracy fizycznej. Wynagrodzenie zależało od wydajności i tym, którzy nie potrafili wyrobić normy, niezmiernie trudno było wyżyć. Świadczeń społecznych oczywiście nie było. I, jak nas zapewniono na samym początku, jeść miał prawo tylko ten, kto pracował. My mieliśmy to szczęście, że udało nam się przywieźć sporą kwotę. Niemniej ojciec stracił w Kwaszy zdrowie, nigdy go w pełni nie odzyskał i zmarł, już na wolności, w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat. Matka szybko się zestarzała, ale szczęśliwie po opuszczeniu „nieludzkiej ziemi” odzyskała na jakiś czas część dawnego wigoru. Zmarła w Londynie w wieku siedemdziesięciu trzech lat.

Jeżeli o mnie chodzi, straciłem dwa lata nauki, choć Kwasza była nie najgorszą szkołą życia. Pracując fizycznie, będąc odpowiedzialny za siebie, dojrzałem może szybciej, niżby to się stało nad książkami. W lesie zarabiałem więcej od ojca i moje zarobki stały się poważną pozycją w naszym budżecie. Zdobyłem w ten sposób zaufanie we własne siły i pewność siebie, które przydały mi się i w wojsku, i w dalszym życiu.

No i w Kwaszy po raz pierwszy zakochałem się na poważnie.

Ze wstydem i ze skruchą muszę przyznać, że były okresy, kiedy nawet cieszyłem się życiem.

Kiedy obywatel pułkownik, a za nim sznurek enkawudzistów zniknął w drzwiach kancelarii, zebranie rozbiło się na mniejsze grupki. Po wyjątkowo długim dniu i zmęczony dziesięciogodzinnym marszem z Pietrakowa nie miałem większej ochoty na przysłuchiwanie się dyskusjom.

Przez chwilę słuchałem jednym uchem rozważań ojca i pana Romera, jednocześnie wpatrując się w córkę tego ostatniego, Helę, która widocznie równie znudzona, nie mając co robić, kręciła się między barakami. Zwróciłem na nią uwagę już dwa dni temu, pod Kotłasem, kiedy opuszczając pociąg, wyskoczyliśmy jednocześnie z sąsiadujących wagonów. Była brunetką o lekko śniadej cerze, chyba w moim wieku i mojego wzrostu, o czarnych, jakby rozmarzonych oczach. Czyżby miała lekkiego zeza? Może tylko na mnie tak bokiem spojrzała? Usłyszałem też wtedy jej głęboki głos, podobny do altu Marleny Dietrich. I to właśnie w tej chwili Mietek zaproponował pływanie, i czar prysł.

Teraz historia omal się nie powtórzyła. Właśnie zbierałem się na odwagę, by podejść do Heli, przedstawić się i zaproponować wspólny spacer, gdy Mietek, też widocznie znudzony, trącił mnie łokciem, przerywając me marzenia.

– Chodź – zaproponował – obejrzyjmy te baraki.

– Dobrze. – Kiwnąłem głową, podszedłem do Heli i po prostu ująłem ją pod ramię. – Idziemy zrobić wizję lokalną naszego nowego domu. Dołączysz do nas?

Wyznaczony nam długi barak stał pomiędzy ulicą a rzeką, jakieś piętnaście kroków od lekko podniesionego brzegu. Jak wszystkie inne zabudowania w Kwaszy, był parterowy, zbudowany z okrąglaków, które w rogach krzyżowały się, zachodząc jeden na drugi. Obeszliśmy nasz dom dookoła. Pomiędzy rzeką i barakiem rosło nieco trawy, kilka rozrzuconych krzaczków, nic ciekawego. Wróciliśmy na ulicę. Ciężkie drzwi wejściowe znajdowały się na samym środku ściany. Zaskrzypiały zawiasy. Drzwi otwierały się do sionki zajmującej całą szerokość budynku, wciąż zawalonej naszym podręcznym bagażem i wszystkich naszych przyszłych sąsiadów. W ścianie naprzeciw drzwi widniało niewielkie okienko. W lewym rogu był piec kuchenny z czterema fajerkami. Z sionki, na lewo i na prawo, wiodły dwa długie korytarze, jeden pod frontową ścianą, drugi pośrodku baraku. Korytarz prowadzący na prawo był ciemny i bardzo wąski, trzeba było się przeciskać przez niego gęsiego. Z żalem musiałem puścić ramię Heli. Po obu stronach korytarza wąskie drzwiczki otwierały się do pokoików przypominających staromodny przedział kolejowy trzeciej klasy; naprzeciw drzwi było niewielkie okienko. Jednoosobowe metalowe łóżko zajmowało prawie całą przestrzeń wzdłuż jednej ściany, zostawiając tylko wąskie przejście wzdłuż drugiej. Na żadne inne meble nie było miejsca. I to miało być pomieszczenie dla rodzin?


Date: 2015-12-11; view: 817


<== previous page | next page ==>
Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 2 page | Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)