Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 2 page

Ale pociąg nie miał zamiaru ruszać z miejsca. W wagonie było ciemno. Zasnąłem.

Gdy się obudziłem, wagon już dygotał i trząsł się jak furmanka na kocich łbach. Uniósłszy się na łokciu, wyjrzałem przez okienko. W górze rozgwieżdżone niebo, w dole migające krzaki, drzewa, dalej, jak okiem sięgnąć, łąki i moczary. Gdzieniegdzie większe płachty gładkiej jak lustro wody posrebrzonej blaskiem księżyca. Ani wioski, ani chaty, po ludziach ani śladu.

W wagonie słychać było jedynie dźwięki nocy. Tu ktoś głośno oddychał, tam pochrapywał, ktoś zajęczał bezwiednie, ktoś krzyknął, budząc się ze złego snu, pochlipywało dziecko, ktoś inny bez zahamowań dawał upust gazom. Zwykła ludzka noc, pomnożona przez czterdzieści dusz.

Musiałem znów zasnąć, bo gdy się obudziłem, niebo w prostokącie okna nad głową było granatowo-szare, a w kierunku naszej jazdy zaczynało już jaśnieć na żółto i różowo.

Wschód słońca. W dzieciństwie rzadko oglądałem świt. Ale jeden wschód słońca pamiętałem dobrze. Był to koniec maja 1935 roku. Miałem wtedy dziesięć lat i też jechałem pociągiem. Wracaliśmy ze szkolną wycieczką z Krakowa, dokąd zjechali się uczniowie z całej Polski, by sypać kopiec Marszałka Piłsudskiego, który umarł dwunastego maja. Obudziłem się w okolicach Częstochowy. W oknie wagonu pulmanowskiego wielka czerwona kula wschodzącego słońca powoli wynurzała się zza horyzontu. Jak zaczarowany nie mogłem oderwać oczu od bajecznego widoku, aż w końcu złoto słońca rozlało się na wszystkie strony i czar prysł. To był całkiem inny świat!

Rozbudzony, wspominając, leżałem z otwartymi oczyma. Jakie teraz wszystko było inne od tamtego majowego poranka: bydlęcy wagon, zamknięty na mur, niezaspokojone pragnienie, pusty brzuch. Jedyne pocieszenie, że jedziemy do domu.

Znów uniosłem się na łokciu i wyjrzałem na świat. Szukałem kuli słońca – może chociaż powtórzy się widok spod Częstochowy? – ale okienko było za małe.

Nagle ogarnął mnie dziwny niepokój. Coś tu się nie zgadzało. Serce zabiło mi mocniej, choć wciąż nie wiedziałem dlaczego. Nagle, jak obuchem w głowę, uderzyła mnie nieprawdopodobna myśl. Słońce wschodzi ze złej strony! Wciąż w szoku, wiedziałem już, że jedziemy na wschód. Nie na zachód, do Warszawy, ale w kierunku wschodzącego słońca. Pociąg właśnie zatoczył lekki łuk w lewo i tarcza słoneczna wypełniła prawie całe okno. Pociąg skręcał na północ. Nasz kierunek: północny wschód.



Chaos w głowie. Starałem się myśleć logicznie.

Przez Pińsk prowadziła tylko jedna, prawie prosta, linia kolejowa z Warszawy przez Brześć nad Bugiem na Homel, a stamtąd do Moskwy.

I właśnie jechaliśmy tą linią, ale nie do Warszawy, lecz przeciwnie, na wschód, w głąb Rosji.

Od wyjazdu z Pińska upłynęło co najmniej kilka godzin. Jadąc do Warszawy, bylibyśmy już gdzieś w stosunkowo zasobnych okolicach Brześcia, a tu za oknem nic, tylko niezaludnione pustkowie. Musimy być już po sowieckiej stronie dawnej granicy!

Teraz było całkiem jasne: pociąg jechał w kierunku przeciwnym, niż nam powiedziano!

Tymczasem wagon powoli budził się do życia. Pan siedzący na półce naprzeciwko mnie, również wyglądający przez okno, obrócił się w moją stronę, coś do mnie powiedział, ale słowa zginęły w turkocie kół. Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. On nie wie, co się dzieje, on nic nie rozumie! To on zwariował czy ja? Spojrzałem znów przez okno. Tym razem nie miałem wątpliwości.

Rodzice wciąż spali. Potrząsnąłem ojca za ramię. Momentalnie oprzytomniał i usiadł.

– Tato, słońce wschodzi ze złej strony – powiedziałem teatralnym szeptem.

Ojciec spojrzał na mnie pytająco. Położyłem się płasko, żeby mógł spojrzeć przez okno nad moją głową, i wskazałem palcem słońce. Zrozumiał natychmiast. Zmarszczył brwi.

– Masz rację. Bałem się tego.

Bez dwóch zdań. Okłamano nas. Jechaliśmy w nieznane. I nic, ale to absolutnie nic nie mogliśmy na to poradzić. Zła wieść rozeszła się po wagonie. O spaniu nie było już mowy. Ludzie zaczęli płakać. Podobnie jak ziewanie, płacz jest zaraźliwy, dzieci wtórowały teraz matkom i niejeden mężczyzna otarł ukradkiem łzę. Groźba wywózki zawsze wisiała nam nad głową, a teraz stała się rzeczywistością. I skąd mogliśmy wiedzieć, co nas czeka: Sybir, kraj wiecznego mrozu? Czy Kołyma? Workuta? Czy Kazachstan? Groza tych nazw geograficznych z czasem została przyćmiona przez jeszcze większą grozę Oświęcimia, Belsen, Mauthausen, Treblinki, Bełżca. Ale wówczas w zamkniętym wagonie wzbudziła w nas wielką i uzasadnioną trwogę.

Byliśmy bezradni. Ucieczka z pociągu, nawet gdyby była możliwa, daleko by nas nie zawiodła. To był Związek Sowiecki. Jedno wielkie więzienie, pełne enkawudzistów, milicji, donosicieli i zastraszonej ludności.

Głód i pragnienie dokuczały mi coraz bardziej. Słońce znikło z okna, było już chyba wysoko i sądząc po temperaturze blaszanego dachu, znów prażyło niemiłosiernie. Co jakiś czas pociąg stawał na rozjeździe, zawsze na pustkowiu, a obok z hukiem i świstem przelatywały inne pociągi towarowe i pasażerskie. Strażnicy przechadzali się wzdłuż składu, ale nasze wagony pozostawały zamknięte. Zagabywani przez okna nie odpowiadali na pytania, a żądania wody i chleba puszczali mimo uszu. Nazwy mijanych małych stacji nic mi nie mówiły. Większe miasta objeżdżaliśmy, i to zwykle nocą. Kilka razy pociąg zatrzymał się w pobliżu jakiegoś osiedla i ciekawość, a może litość sprowadziła grupkę ludzi w pobliże torów. Musieli być przyzwyczajeni do bydlęcych wagonów napakowanych ludźmi. Niektórzy głośno wydziwiali: „Biedniagi, dokąd to ich gnają?”. Kobiety zawodziły: „Ludi, smotritie, tam nawet dzieci i niemowlęta wiozą. Oj, bieda, bieda. Czy to się nigdy nie skończy?”. Co odważniejszy przyniósł czasem bochenek chleba, jabłko, butelkę wody. Dary zmieściłyby się między kratami, ale strażnicy nie dopuszczali ludzi do wagonów. Klnąc ordynarnie i nie żałując kolb, odpychali ich od toru. Skromne dary wybijali z wyciągniętych rąk. Ciężkim butem wdeptywali w ziemię chleb czy owoc, kolbą roztrzaskiwali butelkę. Z wyschniętymi ustami patrzyliśmy, jak w ziemię wsiąka tak przez nas upragniony płyn. Do swoich strażnicy odnosili się dużo bardziej brutalnie niż do nas.

Korzystając z takich przystanków, zaczęliśmy wyrzucać przez okno liściki z nazwiskiem i adresem kogoś z bliskich, prosząc znalazcę o ich przesłanie. Rodzice starali się pomagać tym, którzy nie znali rosyjskiego. Taki świstek papieru, zgnieciony w kulkę, łatwo było przerzucić nad głowami strażników. Nieraz widziałem, jak przygodni świadkowie, szczególnie dzieci, łapali te papierowe piłeczki, często wyławiając je prawie spod nóg strażników, i uciekali w pole. Z czasem dowiedzieliśmy się, że sporo tych liścików doszło do adresatów, ale z naszych żaden nie dotarł do celu.

Szybko straciłem rachubę czasu, ale chyba trzeciego dnia podróży linia kolejowa poprowadziła nas przedmieściami wielkiego miasta. Przypuszczaliśmy, że była to Moskwa. Z głośniejszym stukotem kół posuwaliśmy się po rozgałęzieniach, zwalnialiśmy na zwrotnicach, liczba torów szybko rosła. Przeróżne pociągi, długie, krótkie, pasażerskie, towarowe, mijały nas co parę minut. Pociąg zaczął znów przyspieszać, w oknie migały budynki podmiejskich stacji. Okolica była gęsto zaludniona, ale dość ponura, szara, a zaniedbane wsie i miasteczka przypominały najuboższe okolice naszych dawnych Kresów.

Towarzyszyły nam wciąż pusty brzuch, suche usta i spieczone wargi. Dni były monotonnie upalne, a i noce wciąż gorące. Wagony pozostawały zamknięte i tylko raz na jakiś czas, o wiele za rzadko, wypuszczano z każdego wagonu dwóch ludzi po wodę. Zadanie to utrudniał brak wiader, mało kto miał coś większego od butelki, więc wodę do picia musieliśmy skrupulatnie racjonować. Do mycia nie zostawało ani kropli. Na skargi strażnicy nie zwracali uwagi. Zapach w naszym wagonie musiał być straszny, ale nic na to nie można było poradzić. Do ogólnego fetoru dochodziły jeszcze emanacje z naszego klozetowego kąta, przewiewając mi nad głową w drodze do okna. Wszyscy byli w złych humorach, stali się gburowaci, opryskliwi. Nawet ojciec nieraz ostro mi odpowiedział. „To głód”, tłumaczyła mama. „Szczególnie mężczyźni, gdy są głodni, robią się źli”. Od czasu do czasu wybuchały swary i kłótnie, ale nie trwały długo. Apatia brała górę i na ogół kończyło się rezygnacją.

Zapasy żywności pasażerów wagonu, obliczone na podróż z Pińska do Warszawy, skończyły się pierwszego dnia. Od tej chwili już nikt nie miał ani kromki chleba. Dni, podobne do siebie jak krople wody, nie utkwiły mi w pamięci. Z wyjątkiem jednego. Nasz drugi dzień podróży był pierwszym dniem w moim życiu, kiedy nie miałem co do ust włożyć. Ni kruszyny. Małe dzieci, nie rozumiejąc sytuacji, płakały, grymasiły, prosiły rodziców, ale ja wiedziałem już, że potrzebny jest stoicyzm; niemniej kiszki mi marsza grały. Najbardziej głód dokuczał rano. Potem to gniotące uczucie pustki nieco się rozchodziło. W ciągu dnia, żeby zapomnieć, czytałem. Cichy Don Szołochowa, w dwóch tomach, po rosyjsku. Czytałem już w tym języku bez większych trudności, a o nieznane mi słowa pytałem ojca czy matkę. Trzeci dzień podróży, czyli drugi dzień głodówki, niemal cały przespałem. Głód już mniej dokuczał i oszukiwałem żołądek małymi łykami ciepławej wody.

Trzeciej nocy obudziło nas nagłe szarpnięcie wagonów, pociąg zwolnił, aż wreszcie stanął na bocznicy. Po chwili usłyszeliśmy warkot silników. Szczęk żelaza, czyjaś ręka otworzyła drzwi wagonu. „Chleb dla was”, odezwał się głos – największy poeta nie mógłby tego lepiej wyrazić – a za nim na brudną podłogę posypały się bochenki. Nie zdążyliśmy nawet podłożyć koca. Ale kto by na to teraz zwracał uwagę! Chleb! Biały chleb! Świeży, doskonały. Hunger ist der beste Koch10, mawiała kiedyś mama.

Od tej chwili dostawaliśmy chleb co noc. Dostawa odbywała się w ten sam sposób, a dwa razy w ciągu tygodnia naszej podróży do poczęstunku doszła jeszcze zupa: na każdy wagon kubeł kapuśniaku, w którym pływały skrawki tłustego mięsa i kawałki ziemniaków. Matka nazwała tę zupę szczi, ale mimo brzydkiej nazwy uznałem ją za najlepszą, jaką w życiu jadłem. Prawdą musiało być niemieckie przysłowie.

Za Moskwą pociąg znów się wlókł. Stawał, zawsze gdzieś na pustkowiu. Zwalniał, czekał na rozjazdach. Kraj był płaski, widok nieurozmaicony: pola, łąki, lasy, osiedla. Drogi nieliczne, na nich mizerne konie zaprzęgnięte do drabiniastych wozów i furmanek. Traktory, nieustanny motyw sowieckiej propagandy, były dziwnie nieobecne, widzieliśmy je może raz czy dwa.

Przy ogólnej apatii i ospałości dni przechodziły w noce i noce w dni prawie niepostrzeżenie. Większość mieszkańców wagonu przesypiała prawie całą dobę. Niektórzy grali w karty, inni czytali. Niektórzy odpędzali sen niekończącymi się politycznymi dyskusjami. Dyskusje te były jałowe: brakowało nam wiadomości, nie mieliśmy ani radia, ani gazet, a nasi dozorcy nie uważali za stosowne nas informować. Oświetlenia w pociągu nie było, ale dni stawały się coraz dłuższe; wyraźnie jechaliśmy na północ.

Przypadkowi współtowarzysze podróży nie mieli, oprócz niedoli, wiele ze sobą wspólnego. Nieporozumienia i potencjalne zatargi kończyły się na ogół interwencją ojca, który, nolens volens, stał się arbitrem i sędzią rozjemczym.

Oprócz pana Wassermana i jego syna Mietka nikogo z naszego wagonu nie pamiętam. Ani jednej twarzy i ani jednego nazwiska. Mietek, parę lat starszy ode mnie, i jego ojciec zachowali się w mojej pamięci tylko dlatego, że na dalszym etapie przez przeszło rok mieszkaliśmy w tym samym pokoju i potem dzieliliśmy trudy dalszej podróży.

W naszym więzieniu na kółkach porządek panował nie najgorszy. Dostarczony chleb, zupę i wodę dzieliliśmy sprawiedliwie. Ustaliliśmy dyżury dla wszystkich dorosłych, do których ja też się zaliczałem, w celu utrzymania czystości w środkowej części wagonu, którą nazywaliśmy „salonem”, i w kącie klozetowym. Uważano, że ojca należy wykluczyć, bo „to nie zajęcie dla pana doktora”, lecz on się na to nie zgodził. Zresztą, co dziwne, na jego zawód nie było wielkiego zapotrzebowania. W czasie podróży w naszym wagonie nikt nie umarł, nikt się nawet poważnie nie rozchorował, choć na przystankach ojciec był nieraz wzywany do chorych w innych wagonach i pod eskortą chodził na „wizyty”. Leków oczywiście nie było żadnych. Kilka osób z pociągu zmarło w czasie podróży i zwłoki zabierano w czasie nocnych przystanków.

Dni były wciąż gorące, gdy nasz pociąg, sapiąc i dymiąc, dążył coraz wyraźniej na północ. Noce stawały się coraz krótsze, ostatnie nie trwały dłużej niż dwie godziny. Białe noce, dotychczas znane mi tylko z literatury… Ledwie zachodzące słońce żegnało się szaro-złotym blaskiem w okienku z przeciwnej strony naszej półki, a już za moją kratą budził się do życia następny poranek.

Późnym rankiem ósmego dnia podróży zatrzymaliśmy się przed mostem na z lekka podniesionym brzegu szerokiej rzeki. Zaroiło się od strażników, którzy pod melodię soczystych przekleństw z hukiem i zgrzytem żelaznych sztab otwierali drzwi wagonów. „Wychodzić, wychodzić, wszyscy wysiadają!” Niepotrzebne mi było specjalne zaproszenie. Z rozkoszą wyskoczyłem ze śmierdzącego wagonu i pełną piersią wciągnąłem czyste powietrze. Coraz więcej osób opuszczało wagony, tłum zbił się w wąskiej przestrzeni przed nimi. Jak zwierzęta przywykłe do życia w klatce wypuszczone na wolność nie odchodzą z początku zbyt daleko, tak cały tłum pasażerów ustawił się gęsto wzdłuż pociągu. A dalej było pustkowie. Oprócz nas, strażników w mundurach milicji i NKWD, gdziekolwiek się spojrzało, nie było żywego ducha. Na brzegach rzeki ciągnęły się łąki i nieużytki. Ni zagrody, ni chaty, nawet słupka dymu znaczącego ludzkie osiedle. Daleko, daleko na horyzoncie, w kierunku, z którego przyjechaliśmy, z trudnością można było rozróżnić zamglone zarysy miasta. A dookoła nas, jak okiem sięgnąć, stała ciemna ściana lasu.

Wszyscy już opuścili wagony. Strażnicy złagodnieli, jeden zaczął nawet żartować z dziećmi. Nagle spoważniał, zamilkł, wyprężył się na baczność. Major NKWD stał przed nami.

– Który z was jest lekarzem? – zapytał.

– Ja – odpowiedział ojciec.

– Dziękuję wam, obywatelu, za pomoc w czasie podróży.

Major odwrócił się, lecz nim zdążył odejść, ojciec podniósł rękę.

– Czy moglibyście nam powiedzieć, co się właściwie dzieje? Zgłosiliśmy się na repatriację, ale to przecież… – ojciec wskazał odległe zarysy miasta – …nie jest Warszawa. Dokąd nas przywieźliście i po co? – Rosyjski ojca był płynny i literacki.

Towarzysz major zastygł w bezruchu, wydawało się, że próbuje się uśmiechnąć. Lecz wyraźnie nie miał w tym wprawy, nie przychodziło mu to łatwo, na twarzy odmalował się tylko bezwiedny grymas.

– Rząd niemiecki – wydusił w końcu – odmówił przyjęcia was. – Umilkł na moment, jakby szukając słów, i wreszcie wybuchnął: – A wyście nie przyjęli sowieckich paszportów! Wy, niebłagonadiożnyj elemient! – krzyknął. – My was… my was… musieliśmy usunąć z pogranicza. – Po chwili podjął normalnym głosem: – To jest rzeka Dźwina, Dźwina Północna, a to miasto – tu wskazał palcem odległe dachy – to Kotłas. Stąd pojedziecie do różnych leśnych osiedli – zakreślił szeroki łuk ręką – gdzie dostaniecie pracę. Przywieźliśmy was tu na perewospitanie, na dokształcenie. – Odwrócił się i już miał odejść, lecz w ostatniej chwili dodał: – Zdies' żyt' budietie (tu będziecie żyli) – i szybkim krokiem odszedł.

Zdanie to słyszałem jeszcze w Pińsku. Słuchy chodziły wówczas po mieście, że zesłańców brano pod strażą na odległą polanę w dziewiczym lesie, gdzie zostawiano ich samym sobie z tymi właśnie słowami: Zdies' żyt' budietie…

Ludzie z naszego i z pobliskich wagonów otoczyli ojca. Posypały się pytania bez ładu i składu. Odszedłem od tłumu. Nazwę Kotłas znałem jako ostatnią stację kolejową na drodze do północnej części europejskiej Rosji, pomiędzy Uralem na wschodzie, rzeką Dwiną lub Dźwiną Północną na zachodzie i Morzem Białym od północy. Mapy były moim hobby przed wojną. Ale w praktyce ta geografia wcale mi nie odpowiadała.

I nawet tak daleko na północy wciąż było gorąco.

Spojrzałem na rzekę. Była szeroka, nawet tak blisko swych źródeł szersza od Wisły pod Warszawą. Po pozbawionych wody dniach w pociągu, przy spoconym, niedomytym ciele wyglądała zachęcająco.

– Popływałbyś? – Mietek musiał czytać w moich myślach.

– Chętnie… ale czy pozwolą?

Mietek podszedł do strażnika, ten w odpowiedzi kiwnął głową i tylko się roześmiał, niemile, złośliwie. Szybko rozebraliśmy się do naga, wbiegliśmy na most i skoczyliśmy do rzeki. Natychmiast zrozumiałem zjadliwy śmiech strażnika. Woda była lodowata. Aż mi dech zaparło. Siłą inercji szedłem głową w dół. Serce zdusiła mi lodowata pięść. Mięśnie zastygły. Przemogłem się. Przerażony, ostatkiem woli, zacząłem piąć się ku górze. Na powierzchni otworzyłem usta, by wołać pomocy, ale nie mogłem z siebie wydobyć głosu. Nie mogłem złapać tchu. Nie wyjdę stąd żywy, pomyślałem, lecz w ostatniej chwili odetchnąłem głęboko i w końcu odzyskałem władzę nad mięśniami. Dopłynąłem i resztką sił wypełzłem na brzeg. Rozdygotany z zimna, ze szczękającymi zębami, zwinąłem się w kłębek na trawie. Rozejrzałem się za Mietkiem. Właśnie gramolił się na brzeg, a za nim kilku innych chłopców, którzy widocznie poszli za naszym przykładem.

Nikt nie zwrócił uwagi na to, co się z nami działo; na szczęście wszyscy uszliśmy cało. Tylko dowcipnego strażnika nasz widok wprawił w jeszcze lepszy humor. A po paru minutach, rozgrzani słońcem, doszliśmy do siebie.

Kotłas był więc końcowym punktem naszej pierwszej podróży po Rosji w towarowych wagonach. Rozładowaliśmy rzeczy i bez żalu pożegnaliśmy pociąg, wszystkie czterdzieści wagonów, gdy ze zgrzytem i świstem ruszył w powrotną drogę i po paru minutach zniknął nam z oczu w kłębach dymu. Licząc mniej więcej po czterdzieści osób na wagon, około półtora tysiąca ludzi zostawiono między torami a rzeką, nie biorąc pod uwagę towarzyszącej nam eskorty. Po upalnym dniu pod wieczór zaczęło się ochładzać, a gdy zapadła noc, stało się wręcz zimno. Rodziny i przyjaciele trzymali się razem, zgrupowani dokoła swych bagaży. Głód zaczął mi znów dokuczać, gdy wreszcie późnym wieczorem przyjechały dwie ciężarówki z kotłami zupy i chlebem. Wyglądało na to, że resztę nocy spędzimy nad rzeką. Wkrótce z tobołów wynurzyły się koce, kołdry, pierzyny i choć dzieci, po niezwykłych wrażeniach, szybko ucichły, dorosłych sen się nie imał. Nie sprzyjała mu też jasność; nawet o północy można było czytać. Rozmowy, dyskusje, domysły ciągnęły się długo w tę białą noc. Ktoś przehandlował kawałek mydła za rosyjską gazetę i przyniósł ją ojcu do przeczytania. Sypały się komentarze: „Francuzi nie spisali się lepiej od nas… Mussolini to hiena… Tak się zwalić jak na padlinę… Hańba… Ale chociaż byli mądrzejsi, nie poświęcili Paryża, jak nasi Warszawę… Bez Amerykanów się jednak nie obejdzie…”. Słuchałem tych rozmów coraz mniej uważnie, aż w końcu mocno zasnąłem.

Gdy się obudziłem, rzekę zasnuwała gęsta mgła. Drugiego brzegu nie było widać, a i sylwetki dachów i kominów Kotłasu, wczoraj tak wyraźnie zarysowane, znikły jak zaczarowane. Nadbrzeże wróciło do życia. Zostało nam nieco chleba z ostatniej nocy, popiliśmy go wodą z rzeki na śniadanie. Niektórzy, kucając nad brzegiem, usiłowali myć się w lodowatym nurcie, inni zabierali się do pakowania tobołów. Słońce zaczęło przygrzewać i mgła się rozchodziła. Nagle od strony Kotłasu podjechało kilka ciężarówek. Jedna zatrzymała się tuż przy nas. Kierowała nią kobieta. Jej pomocnica, mocna baba, wysiadła, spuściła klapę. Wzdłuż burt ciężarówki umocowane były ławki.

– Sobirajties' s wieszczami – zawołał strażnik, nasz żartowniś z poprzedniego dnia.

Mietek pierwszy wskoczył na pakę. Zaczęliśmy podawać mu bagaże, wspinać się za nimi i szybko zapełniliśmy ławki i całą wolną przestrzeń między nimi. Po paru chwilach ruszyliśmy w drogę. Oprócz nas i Wassermanów na ciężarówce znalazła się jedna para z naszego wagonu i kilka nieznanych mi rodzin z innych wagonów. Okazało się później, że mieliśmy szczęście znaleźć się w pierwszym rzucie. Rozładowanie nadbrzeża zajęło dobrych kilka dni.

Ciężarówka była duża i ciężka, odpowiednia na rosyjskie drogi, czy raczej na to, co za drogi uchodziło. Jechaliśmy po wertepach, niebrukowanych, pełnych wyboi, wiodących przez pola i łąki, brzegiem moczarów, po szlakach prowadzących przez las, gdzie jedynie koleiny znaczyły kierunek, a wystające pnie i korzenie zagradzały drogę. Tu i ówdzie zwalone drzewo lub gnijące kłody zmuszały kierowcę do objazdu przez gęsty las. Szlak nasz przywodził na myśl tor przeszkód zbudowany przez szaleńca. Na ciężarówce, za budką kierowcy, umocowane były dwa duże, czarne, metalowe bębny. Rury prowadziły z nich w górę i w dół. Pan Wasserman, jak się później okazało specjalista od spraw technicznych, zaspokoił moją ciekawość:

– Silnik jest napędzany gazem drzewnym wytwarzanym w tych dwóch zbiornikach. Kiedy go zabraknie, wystarczy dodać drzewa, a tego towaru tu nie brak – roześmiał się.

I rzeczywiście, po jakichś dwóch godzinach jazdy silnik zaczął kasłać i stękać. Stanęliśmy na leśnej polanie. Rosjanki pobiegły do lasu z siekierami i z piłą, sprawnie zwaliły duże drzewo, raz-dwa pocięły je na części, porąbały, wrzuciły paliwo do kotłów. Wkrótce zawód drwala przestał być mi obcy, ale teraz po raz pierwszy byłem naocznym świadkiem takiej pracy. Ale czy to jest zajęcie dla kobiet? – pomyślałem ze zdziwieniem.


Date: 2015-12-11; view: 812


<== previous page | next page ==>
Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 1 page | Rozdział 6 Słońce wschodzi ze złej strony 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)