Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 2 Koniec dzieciństwa

Table of Contents

Karta tytułowa

Wstęp Normana Daviesa

1. Sielanka przed burzą

2. Koniec dzieciństwa

3. Droga na wschód

4. Powrót taty

Opowieść ojca

Opowieść matki

5. Z dwojga złego…

6. Słońce wschodzi ze złej strony

7. Przywykniecie…

8. Kto nie pracuje, ten nie je

9. Na lodowej drodze

10. Fortuna kołem się toczy

11. Początek końca

12. Na tratwie

13. Statkiem po Wołdze

14. Tam i z powrotem

15. Długa droga w nieznane

16. Przystanek Czirakczi

17. Bliskie nieznane

18. Nieprzewidziane konsekwencje

19. Czymkent – miasto zastrzeżone

20. Pożegnanie – bez żalu

Epilog napisany przez Danutę

Przypisy

Karta redakcyjna

 

Poświęcone Danucie,
bez której książka ta nigdy by nie została napisana,
a także Alicji oraz Alexandrowi i Ianowi.

 

Podziękowania

Chcę wyrazić wdzięczność mojej żonie, Danucie, za jej wielką cierpliwość podczas lektury i redagowania maszynopisu, a także za ogromną pomoc i zachętę, bez których ta książka nigdy by nie powstała.

Dziękuję również krewnym (wielu z nich mogłoby opowiedzieć podobne historie) i przyjaciołom za ich komentarze i uwagi. Dziękuję June Evans za pomoc przy opracowywaniu map i rysunków oraz Anthony’emu Mastersowi za słowa wsparcia i wiarę we mnie. Na koniec chciałbym złożyć podziękowania Soni Ribeiro z Hampstead Garden Subarb Institute za jej nieocenioną pomoc i rady, a także Polonia Aid Foundation Trust za hojną finansową dotację.

Odyseja autora

 

Wstęp

Polskie wspomnienia o II wojnie światowej są dla mnie, historyka, źródłem głębokiej fascynacji i podziwu. Ukazują bowiem przeciwności losu, które dla większości Brytyjczyków są trudne do wyobrażenia. Wielka Brytania jest wyspą; dzięki waleczności Royal Navy i RAF-u (wspomaganych w dużym stopniu przez polskich lotników i marynarzy) udało jej się uniknąć okupacji przez wrogie wojska. W rezultacie doświadczenia wojenne Wielkiej Brytanii trudno porównywać z doświadczeniami innych krajów europejskich, zwłaszcza Polski, która przeszła inwazję i okupację zarówno hitlerowskiej Rzeszy, jak i stalinowskiego Związku Radzieckiego. Dla mnie, brytyjskiego dziecka, najokropniejszymi rzeczami w czasie wojny, jak pamiętam, były bombardowania i pożary budynków, niewygoda spowodowana noszeniem maski przeciwgazowej, okropny smak jajek w proszku i wiadomości o krewnych poległych za granicą. Polacy natomiast przeżywali tragedie całkowicie odmienne – masowe deportacje, ludobójstwo, wyniszczające działania wojenne, konflikty na tle etnicznym, terror polityczny i śmierć milionów ludzi, a także całkowite pozbawienie majątku. Polacy musieli przeżyć całą serię emocji nieznanych Brytyjczykom, takich jak klęska narodowa, opuszczenie przez sojuszników, codzienny strach przed śmiercią i przede wszystkim poniżenie. Nigdy nie przestanę się zastanawiać, jak naród, poddany tak wielu długotrwałym fizycznym i psychicznym okrucieństwom, mógł je przeżyć i przetrwać.



Mam jednak poczucie, że dzisiaj wielu Polaków straciło zainteresowanie historią wojny. Po dziesięcioleciach politycznego ucisku chcą kroczyć naprzód, zostawić minione doświadczenia za sobą i szukać jaśniejszej przyszłości. Zwłaszcza przedstawiciele młodszego pokolenia traktują czasy wojny jako sprawę swoich rodziców lub dziadków. Twierdzą, że wysłuchali wszystkich historii, jakie były do wysłuchania. Komuniści wydobywali zbrodnie faszystowskie na światło dzienne ad nauseam. Od upadku komunizmu występki reżimu komunistycznego ukazuje się w książkach i filmach, a więc Katyń czy Kołyma są tak samo znane jak Oświęcim czy Pawiak.

Droga lodowa Stefana Waydenfelda jest jednak godna polecenia. Zdecydowanie wyróżnia się na tle innych wojennych wspomnień dostępnych współczesnemu czytelnikowi. Po pierwsze, napisana jest żywym, barwnym językiem, niemal jak książka przygodowa. Po drugie, jest dziełem wspaniałego człowieka, Polaka pochodzenia żydowskiego, którego życie i przekonania są zaprzeczeniem godnego ubolewania powszechnego założenia, że żydów i Polaków niewiele łączy. Po trzecie, książka ta jest wzruszającą opowieścią o triumfie ludzkiej determinacji nad przeciwnościami losu. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że stanowi pozycję odzwierciedlającą różnorodne doświadczenia Polaków jako narodu. Książka warta jest przeczytania, a nauki z niej płynące – godne zapamiętania.

Norman Davies

honorowy członek St. Antony’s College,

Uniwersytet Oksfordzki,

profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego

 

Rozdział 1
Sielanka przed burzą

Otwock, jak Kanada, pachnie żywicą. Na suchym mazowieckim piasku rosną niewybredne sosny, pomiędzy nimi stoją domki wzniesione z drewna sosnowego. Wille, większe i mniejsze, proste lub zdobione wymyślnymi wycinankami, w zimie na wpół puste i przestronne, w lecie pękają w szwach od letników. Jak żywica, palą się łatwo i tak szybko, że niech tylko pożar wybuchnie, straży ogniowej wzywać nie ma po co. Gdzieniegdzie w ogrodach rosną starannie pielęgnowane lipy, klony i akacje, ale Otwock to przede wszystkim sosny i do nich należą ziemia i powietrze.

Dzieciństwo spędziłem w Otwocku, tuż u progu Warszawy, na przeciwległym brzegu Wisły. Gdy byłem mały, mieszkaliśmy w wynajętej willi przy alei Kościuszki 1. Jadąc z Warszawy dymiącą koleją lub kolejką wąskotorową (tematem licznych dowcipów), wysiadało się na stacji i albo za namową jednego z licznych dorożkarzy wsiadało się do dorożki, albo – najczęściej – szło się piechotą przez uliczki, niektóre brukowane kocimi łbami, najczęściej piaszczyste, wpierw w lewo, pod linią kolejową, i znów w lewo, aż wchodziło się w ulicę Kościelną. Na rogu alei Kościuszki był sklep spożywczy Pakulskiego, a skręcając w aleję, mijało się aptekę Podolskiego i wkrótce, po stu czy dwustu metrach, niebieska tabliczka na płocie obwieszczała numer jeden.

Otwock mego dzieciństwa był dziwnym miastem. Nie tylko miejscowością letniskową, bliską i wygodną dla mieszkańców Warszawy, lecz również uzdrowiskiem specjalizującym się w leczeniu schorzeń płuc i dróg oddechowych, głównie zaś rozpowszechnionej wówczas gruźlicy. Wysiadając z pociągu, wciąż jeszcze spowici kłębami dymu, warszawiacy stawali na otwockim peronie, wdychali głęboko słynne powietrze i klepiąc się po piersiach, mawiali: „Tutaj naprawdę można oddychać…”.

Otwock stał się uzdrowiskiem dzięki odkryciu doktora Józefa Mariana Geislera, a wszystko zawdzięczał pachnącym żywicą sosnom. Według zacnego doktora sosny nie tylko wydzielają miłą woń, nawet nie tlen, jak byle pospolita roślina, lecz także ozon. A jak każdy uczeń gimnazjalny wiedzieć powinien, cząsteczka tlenu (O2) zawiera dwa atomy, podczas kiedy cząsteczka ozonu zawiera tegoż tlenu atomy trzy (O3). Myśląc więc logicznie, choć może sposobem nieco uproszczonym, doktor Geisler i jego następcy wykombinowali, że wystarczy dać gruźlikowi, którego płuca są pełne dziur i ze zwykłego powietrza nie pobierają wystarczającej ilości tlenu, powietrze zawierające ozon i, hokus-pokus, pacjent od razu poczuje się lepiej. Prawda czy nie, ale faktem było, że stan gruźlików leczonych w Otwocku często się poprawiał. Czy ozon wydzielany przez otwockie sosny naprawdę czynił te cuda, czy też odpoczynek i dobra pielęgnacja – już nigdy pewnie się nie dowiemy. W każdym razie doktor Geisler założył tam pierwsze w Polsce sanatorium nizinne, za nim poszli inni, a doktor Geisler otrzymał miano „ojca otwockiego uzdrowiska”1.

Do czasu odkrycia antybiotyków gruźlica była prawdziwym dopustem Bożym, następcą wcześniejszych klęsk w rodzaju dżumy, syfilisu i trądu, a odpowiednikiem AIDS w czasach nam bliższych. Co gorsza, ofiarą gruźlicy płucnej, czyli suchot, padali głównie młodzi ludzie; śmiertelność była wysoka, choroba trwała długo, suchotnik przez lata mógł być ciężarem dla rodziny. Część gruźlików pokonywała chorobę, a wieloletnie leczenie w takich uzdrowiskach, jak Davos w Szwajcarii czy Otwock w Polsce, zwiększało szanse przeżycia. Dla większości Polaków Otwock był oczywiście o wiele przystępniejszy.

W latach trzydziestych w leczeniu suchot do dobrego powietrza dodawano jeszcze obfite wyżywienie i wypoczynek. W rezultacie kuchnia otwocka wyspecjalizowała się w potrawach pożywnych a tłustych: przeważały tam masło, śmietana, jajka, kury o grubej warstwie sadła, zupy z wielkimi okami tłuszczu, ciasta pełne kremu. Otyłość była utożsamiana ze zdrowiem; suchotnik chudł, ozdrowieńcowi zaś przybywało na wadze. Hasło „cukier krzepi” było usankcjonowane przez ówczesną medycynę. Popularne powiedzonko: „Nim gruby schudnie, chudy umrze” było spuścizną wieków przechowywaną w pamięci ludowej. O cholesterolu jeszcze się filozofom nie śniło. Natomiast wojny, powstania, rewolucje, okresy głodu wciąż były świeże w pamięci narodu.

Mój ojciec był lekarzem pediatrą, leczył więc dzieci i ludzi młodych, a jako mieszkaniec Otwocka specjalizował się w gruźlicy płuc. Był człowiekiem ciepłym, pogodnym, pełnym współczucia, bardzo lubianym przez pacjentów. Przyjmował w domu codziennie od poniedziałku do soboty od dziewiątej do jedenastej i od osiemnastej do dwudziestej, w niedzielę jedynie rano. Od południa do obiadu odwiedzał pacjentów w mieście. Opukiwał, osłuchiwał, zakładał odmy i nieraz mawiał: „Dobry lekarz, Stefanku, musi mieć świetny słuch albo szósty zmysł, najlepiej zaś jedno i drugie”.

Obiad jadaliśmy na ogół około trzeciej. Szkoła kończyła się mniej więcej o drugiej i wkrótce potem rodzina i domownicy zbierali się wokół stołu: ojciec, matka, mój starszy brat Jurek, ja i ci spośród krewnych, znajomych czy przyjaciół, którzy przebywali w tym czasie w naszym gościnnym domu. Po deserze zazwyczaj odbywała się pewna mała ceremonia. Ojciec starannie składał serwetkę, a potem, z lewą ręką na oparciu krzesła, na wpół wstawał i pytał: „A kto mnie dzisiaj przykryje?”, i palcem prawej ręki wskazywał po kolei na każdego z biesiadników, odliczając: „Entliczek pentliczek, czerwony stoliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc”. Pytanie było retoryczne, bo dziwnym zbiegiem okoliczności bęc zawsze wypadało na mnie. Wówczas, niby z lekka zdziwiony, zrywałem się z krzesła i biegłem za ojcem do sypialni rodziców. Ojciec kładł się tam na kanapce, a moim obowiązkiem było nakryć go kolorowym wełnianym kocem i pocałować w policzek. Ale to jeszcze nie był koniec. Godzinę później na wezwanie naszej służącej, Olesi, zanosiłem ojcu filiżankę mocnej czarnej kawy. „Jeśli nie wypiję kawy, pieniądze pierwszego pacjenta będą zmarnowane”, zwykł mawiać.

Praktyka ojca, jak ogromnej większości lekarzy w kraju, była praktyką prywatną. Dla ludzi, których nie stać było na honorarium dla lekarza, a takich w przedwojennej Polsce było wielu, istniała Kasa Chorych finansowana głównie przez rząd; były również rozmaite instytucje dobroczynne, polskie i żydowskie, w których lekarze pracowali bezpłatnie. Mój ojciec był jednym z organizatorów Kasy Chorych w Łodzi we wczesnych latach dwudziestych.

„Tak się już dzieje”, tłumaczył mi, „że prawie połowa moich pacjentów nie może sobie pozwolić na lekarza. Często, Bóg wie, muszę im nawet dołożyć parę złotych do lekarstw. Ale pamiętaj, Stefanku, wystarczy, żeby połowa pacjentów zapłaciła ci normalne honorarium, a będziesz mógł utrzymać siebie i rodzinę”. Ojciec dobrze wiedział, że od czasu, kiedy porzuciłem plany zostania strażakiem lub kominiarzem, nie ulegało wątpliwości, że pójdę w jego ślady.

Kochałem ojca całą mocą mego dziecięcego serca, a uczucie to nie opuściło mnie przez resztę jego życia. Nic dziwnego, że i jego zawód był mi drogi.

Około roku 1931 przenieśliśmy się do większego domu. Nasze nowe mieszkanie zajmowało cały parter. Mieszkał w nim przedtem sam właściciel z rodziną, który przeniósł się do innej willi, a miał w czym wybierać, bo posiadał ich kilka. W nowym mieszkaniu miałem własny pokój między sypialnią rodziców i pokojem Jurka, a że korytarz był długi, więc zimą grywaliśmy tam w piłkę nożną. Na końcu korytarza znajdowała się łazienka i tam, raz na tydzień, na ogół w piątek, pływała w wannie spora ryba, szczupak, karp, może sandacz, oczekująca egzekucji. Zaraz po południu, wyłowiona z wanny przez Olesię, nieuchronnie traciła głowę na kuchennej desce, a ja, niedoszły fizjolog, zafascynowany obserwowałem podrygi i konwulsje bezgłowego tułowia. Pewnego dnia pozbawiony głowy karp zeskoczył z kuchennego stołu na podłogę. Jurek, który zazwyczaj omijał kuchnię, właśnie wpadł po kromkę chleba i zobaczywszy ten makabryczny rybi balet, uciekł, zaklinając się, że nigdy w życiu ryby jeść nie będzie. Chociaż na wiele lat straciłem z nim kontakt, to, o ile mi wiadomo, słowa dotrzymał.

Na wiosnę 1936 roku, tuż przed moimi urodzinami – osiemnastego czerwca kończyłem jedenaście lat – przenieśliśmy się z alei Kościuszki do własnego, nowo wybudowanego domu przy tej samej ulicy, pod numerem 6a, na rogu ulicy Szopena2.

Rok czy dwa przedtem rodzicom zaczęło się lepiej powodzić i ojciec kupił pół morgi ziemi. Parcela była pusta, zarośnięta trawą, chwastami, zdziczałymi krzewami. Spomiędzy tej zieleni wystawały opalone krokwie, połamane, sczerniałe deski, szczątki belek – pozostałości domu, który spalił się kilka lat wcześniej.

Nasz nowo wybudowany dom stał się jednym z najbardziej nowoczesnych i obszernych domów jednorodzinnych w Otwocku. Solidne dębowe drzwi frontowe prowadziły do dużego holu na całą wysokość piętrowego budynku. W słoneczny dzień, aż do południa, trzy wysokie okna nad drzwiami wejściowymi rzucały na hol snopy złotego światła. Schody, na lewo od wejścia, prowadziły na pierwsze piętro i strych. Dom miał w sumie jedenaście pokoi na dwóch kondygnacjach; wchodziły w to gabinet ojca i poczekalnia oraz laboratorium matki.

Posiadłość nasza miała swoją historię. Stał tam niegdyś – zanim spłonął – pensjonat panien Nestorowiczówien i latem 1915 roku jednym z letników był Józef Piłsudski, późniejszy Naczelnik Odrodzonej Rzeczypospolitej. Aby ten fakt uczcić, ojciec podarował narożnik naszego ogrodu Radzie Miejskiej, która postawiła tam dwumetrowy obelisk z płaskorzeźbą głowy Marszałka i wykutym w kamieniu napisem. Uroczystość odsłonięcia pomnika odbyła się w październiku 1938 roku i planowane były doroczne defilady. Ostatnią ceremonię przed naszym domem odprawiono 3 maja 1939 roku, a wkrótce potem mój świat – tak jak i wszystkich – legł w gruzach.

Otwock nie mógł się szczycić nadmiarem pomników, ale trochę dalej przy naszej ulicy na kremowym cokole wznosiło się popiersie Tadeusza Kościuszki. Dzieje tych dwóch pomników stały się jakby symbolem burzliwej historii dwudziestego wieku. Pomnik Kościuszki, wystawiony w roku 1918, w 1941 roku został wysadzony w powietrze przez Niemców w odwecie za zniszczenie hitlerowskich emblematów przed siedzibą komendanta komisariatu Sicherheitzpolizei3. Oba otwockie pomniki Marszałka, obelisk w rogu naszego ogrodu, jak i drugi, trochę starszy, stojący w parku miejskim, przetrwały drugą wojnę światową. Niemcy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności mieli specjalne względy dla Marszałka i podobno przez krótki czas na początku okupacji utrzymywali wartę honorową przed „naszym” pomnikiem. Natomiast kiedy odwiedziłem Polskę we wczesnych latach sześćdziesiątych, cały narożnik naszej posiadłości był zaniedbany i wśród dzikich krzewów i chwastów ledwo można było odnaleźć przewrócony obelisk. Gdy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych znów znalazłem się przejazdem w Otwocku, pomnika w ogóle nie było, znikł bez śladu. W latach dziewięćdziesiątych, w nowej sytuacji politycznej, obelisk wrócił na swoje miejsce i stał się „ponownie miejscem patriotycznych spotkań mieszkańców miasta”4.

Jak już wspominałem, w naszym domu znajdowało się laboratorium matki. Matka ukończyła studia przyrodnicze i specjalizowała się w bakteriologii i patologii klinicznej. Przez kilka lat pracowała w Państwowym Instytucie Higieny w Warszawie, lecz kiedy zbudowaliśmy nowy dom, zaczęła prowadzić własne laboratorium i współpracowała z ojcem i z innymi otwockimi lekarzami. Laboratorium pełne było fascynujących instrumentów z nierdzewnej stali i brązu, butelek, buteleczek, szklanych naczyń o przeróżnych kształtach i kolorach. Najciekawsze były te z trupią czaszką i napisem: TRUCIZNA. Już od jedenastego roku życia potrafiłem posługiwać się takimi słowami, jak mikroskop, polarymetr, wirówka, cieplarka i sterylizator, wielce imponując koleżankom. Matka popierała moje zainteresowania naukowe, więc godzinami siedziałem przy mikroskopie, badając czy to krople wody z kałuży, czy kropelki własnej krwi, czy preparaty różnych gronkowców i paciorkowców przygotowane przez matkę. Dostęp do preparatów prątków gruźlicy – a tych było najwięcej – jak również do półek zastawionych butelkami kwasów, trucizn i innych odczynników był zakazany. Aparat rentgenowski ojca także był nietykalny.

W ciągu wiosny i lata 1936 roku dookoła willi, wspólną pracą rodziców i ogrodnika, wyrósł ogród przeznaczony częściowo pod uprawę warzyw, a częściowo kwiatów. Wokół, wzdłuż sztachet, ojciec i ja posadziliśmy rząd srebrnych świerków, z których z czasem wyrósł siwo-zielony żywopłot. Do nowo wybudowanej w drugim końcu parceli stróżówki wprowadzili się Antoni, jego żona i nowo narodzone dziecko. Antoni pełnił obowiązki dozorcy, ogrodnika, stangreta, palacza centralnego ogrzewania, słowem – był człowiekiem wszechstronnym. Żona Antoniego, zajęta głównie dzieckiem, pomagała czasem naszej służącej, Olesi. Do sąsiadującej ze stróżówką stajni też wprowadził się nowy lokator. Pamiętam, jak kupowaliśmy tego kasztanka. Handlarz końmi przyprowadził go, trzymając za uzdę, a Antoni, w charakterze eksperta, klepał konia po zadzie, badał po kolei wszystkie cztery kopyta, zaglądał mu w zęby i do wieku podanego przez handlarza dodał jeszcze parę lat, wyraźnie dając do zrozumienia, że kasztanek ma poważne braki. Ale koń był wesoły, pełen życia, parskał raźnie. „Wiadomo, wódki mu dopiero co dali”, stwierdził Antoni. Olesi i mnie koń się jednak spodobał. Matka nie brała udziału w tej transakcji. A ojciec, który mimo ośmioletniej służby wojskowej i nieuniknionej jazdy konnej nie był znawcą zwierząt, zgodził się z moją opinią i kasztanek wprowadził się do stajni. Trzeźwy był dużo spokojniejszy i od pierwszego wejrzenia przypadliśmy sobie do gustu. Nazwaliśmy go niezbyt oryginalnie Kasztanem, Antoni też w końcu go polubił – nieraz go przyłapywałem, jak wiódł z koniem długie rozmowy, powierzając mu chyba wszystkie swoje sekrety. Życiowym powołaniem Kasztana było wożenie ojca bryczką na codzienne wizyty: do domów pacjentów, do pensjonatów, sanatoriów, często do willi poza miastem. W tym czasie w jednej z willi w Soplicowie mieszkał były prezydent Wojciechowski i ojciec bywał tam wzywany do jednego z wnuków spędzających z nim wakacje. Po wizycie prezydent zwykł odprowadzać ojca do bryczki. Był to wysoki pan, szczupły, siwowłosy, patrzyłem nań z poważaniem – uosabiał dla mnie część historii Polski.

Często w niedzielę lub w czasie wakacji jeździłem dla towarzystwa z ojcem na wizyty. Czasem Antoni odstępował mi lejce i Kasztan słuchał się mnie nie gorzej niż jego. Ale i tak to koń najlepiej znał geografię Otwocka i dokładnie pamiętał domy, w których ojciec miał pacjentów. Zatrzymywał się wówczas przed znajomą furtką, łypał do tyłu, a gdy ojciec nie wysiadał, ruszał dalej. Gdy podrosłem, Antoni często zostawał w domu, a ja dumnie woziłem ojca do chorych.

Po drugiej, zachodniej stronie torów Otwock stawał się nie do poznania. To już nie były zasobne wille i pensjonaty, nie pachniało żywicą, nie spacerowali tu letnicy. Tutaj znajdowało się tak zwane miasteczko, zamieszkane przez żydowską biedotę. Ulice były ciasne, często zaśmiecone, hałaśliwe, chodniki wąziutkie, powietrze dalekie od uzdrowiskowego. Źle utrzymane domy chyliły się pod dziwnym kątem. Nawet sosny się stąd wyprowadziły, jedynie czasem jakieś rachityczne drzewko starało się przerwać smutek zakurzoną zielenią. Ludzie mówili tu albo po żydowsku, żargonem, którego nie rozumiałem, albo swoistą polszczyzną. Ojciec cieszył się tu wielkim szacunkiem, podekscytowane jego przybyciem dzieci zbierały się wokół bryczki. Właśnie w miasteczku mieszkali ci pacjenci, których nie stać było na lekarza i którym ojciec często dawał pieniądze na lekarstwa. Pod niemiecką okupacją cała żydowska ludność Otwocka, i ta z uzdrowiska, i ta z miasteczka, została zamknięta w getcie, a latem 1942 roku wymordowana. Już w roku 1943 „niewiele śladów pozostało po mieszkańcach wyznania mojżeszowego, mimo że przed wojną stanowili większość ludności Otwocka. Nowi mieszkańcy dawnych pensjonatów, willi i domów należących do Żydów bardzo mało wiedzą o historii ich właścicieli”5.

Gdy sam jeździłem z ojcem na wizyty, na ogół czytałem, czekając na niego. Z Antonim o czytaniu nie było mowy, gdyż pod nieobecność ojca Antoni bawił mnie opowieściami. Mówił mi o duchach, siłach nadprzyrodzonych, o aniołach, diabłach i przeróżnych świętych, a na bardziej przyziemnym poziomie mnożyły się krwawe morderstwa i perturbacje osobiste na tle dosadnie opisanego seksu.

W tych czasach słowo „seks” było starannie pomijane i przez rodziców, którzy nie umieli, a może i nie chcieli uświadamiać dzieci, i przez szkołę, gdzie na lekcjach biologii zręcznie lawirowano wokół tego tematu. Seks był po prostu tabu – pas devant les enfants. W rezultacie musiałem zadowolić się wprowadzeniem do teorii przez niezbyt subtelne lekcje Antoniego.

Ponieważ mój brat, Jurek, wieczorami często chadzał na randki, a Olesia zamykała się w kuchni zaczytana w Mniszkównie czy Dołędze-Mostowiczu, ja wyczekiwałem tylko nieobecności rodziców, by zaszyć się w bibliotece ojca i wertować strony zakazanych tomów, w rodzaju Vita sexualis. Łaciński był tylko tytuł, cały tekst był po polsku – nie zawsze zrozumiały, jako że pełen naukowej terminologii, różniącej się diametralnie od dosadności i kolorystyki opowiadań Antoniego. Ale ilustracje były językiem uniwersalnym.

Jurek był ode mnie o sześć lat starszy. Za młodu sześć lat stanowi wielką barierę i w rezultacie – z wyjątkiem pokrewieństwa – nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Opowiadano mi, że gdy byłem mały, Jurek był bardzo opiekuńczy, ale ja tych czasów nie pamiętam. Została mi natomiast w pamięci ciężka ręka Jurka i jego pogardliwy stosunek do „smarkacza”. Ja odwzajemniałem się, jak potrafiłem, płatałem mu figle, śledziłem go na randkach i chyba często na szturchańca zasługiwałem. A stosunki rodzinne tak się ułożyły, że podczas kiedy ja byłem faworytem ojca, Jurek, pierworodny syn, był ulubieńcem matki.

Moi rodzice urodzili się w Kongresówce, ojciec w 1890 roku w Płocku, a matka w 1889 roku w Mławie. Ojciec skończył medycynę w Moskwie w 1914 roku, tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, kiedy to został zmobilizowany i służył w armii carskiej w randze sztabskapitana jako lekarz dywizji artylerii. Matka skończyła przyrodę na Uniwersytecie Warszawskim, który na czas wojny ewakuowano do Charkowa. Pobrali się w roku 1915 i zaraz po wybuchu rewolucji w Rosji, pod koniec 1917 roku, przedostali się przez front z powrotem do Polski. Gdy Polska odzyskała niepodległość, ojciec wstąpił do Wojska Polskiego i przez całą wojnę bolszewicką służył w randze kapitana jako lekarz 4. Pułku Strzelców Podhalańskich. Jurek urodził się w czerwcu 1919 roku i przez pierwsze trzy lata znał ojca jako tego obcego pana, który zjawiał się w domu od czasu do czasu i monopolizował matkę. Nic więc dziwnego, że jego stosunki z ojcem zawsze były na bakier.

Po demobilizacji ojca w roku 1922 rodzice osiedlili się w Łodzi i ojciec zaangażował się w organizowanie Kasy Chorych. Nabawił się tam gruźlicy krtani, przypuszczalnie zaraziwszy się od pacjenta. Leczenie w owych czasach przed wynalezieniem antybiotyków nie istniało – sytuacja była poważna. Jedynie w Berlinie próbowano leczyć ten szczególny rodzaj gruźlicy przez wypalanie zaatakowanej tkanki. Była to metoda drastyczna, która nie dawała gwarancji wyleczenia, za to zapewniała trwałą utratę głosu. Ojciec, mimo wątpliwości, namówiony przez starszych kolegów pojechał do Berlina. W ostatniej chwili, już przygotowany do operacji, zmienił zdanie i opuścił gabinet chirurga; innymi słowy, uciekł. Zdecydowawszy się na leczenie zachowawcze, rodzice przenieśli się do Otwocka.

Tu ojciec poddał się leczeniu, które polegało na nieużywaniu strun głosowych, w rezultacie przez dwa lata był niemową i, jak większość pacjentów w Otwocku, okryty ciepłym kocem przesiadywał całymi dniami na leżaku na werandzie. Nazywało się to werandowaniem i było głównym elementem reżimu leczenia gruźlicy. Ojciec mógł się porozumiewać tylko za pomocą papieru i ołówka. Dla zabicia czasu czytał całymi dniami i zgromadził wielką bibliotekę, która już za moich czasów zbierała kurz na strychu. Po dwóch latach takiej terapii ojciec pojechał w 1924 roku na badanie do Berlina, gdzie – ku zdumieniu lekarzy – nie znaleziono śladu choroby. I tak z potwierdzonym zdrowiem i z odzyskanym głosem ojciec wrócił do domu. Musiała być wielka radość w rodzinie, bo ja urodziłem się jakieś dziewięć miesięcy później.

W czasie choroby, tak bardzo zakaźnej, ojciec trzymał się z daleka od Jurka. A gdy wrócił do zdrowia i odzyskał głos, w domu zjawił się intruz w mojej osobie – musiało to wyglądać niewesoło z punktu widzenia mego brata.

Jurek zdał maturę w otwockim gimnazjum w 1935 roku, mając lat szesnaście, zamiast zwyczajowych osiemnastu, i gimnazjum musiało dostać specjalne pozwolenie z Ministerstwa Oświaty na dopuszczenie go do matury. Nie ulegało wątpliwości, że następnym krokiem będzie uniwersytet – inaczej nie uchodziło w naszej sferze zawodowej inteligencji. Ojciec pragnął, aby Jurek poszedł na medycynę. Ale jak to często bywa w rodzinie, sam ten fakt wystarczył, by wzbudzić sprzeciw, i Jurek zapisał się na wydział matematyki Uniwersytetu Warszawskiego.

Pewnego zimowego dnia brat wrócił do domu wcześniej niż zwykle i zamknięty z ojcem w gabinecie odbył z nim długą rozmowę. Przy obiedzie ojciec był milczący, a Jurek nieswój. Rozmowa się nie kleiła. Po deserze ojciec wstał.

– Chodź ze mną. – Kiwnął na mnie palcem. Rzadko bywał tak małomówny. I zamiast pójść do sypialni na swą zwykłą popołudniową drzemkę, ruszył prosto do gabinetu. – Zamknij drzwi i siadaj – rzekł, wskazując krzesło dla pacjenta. Ojciec siadł za biurkiem. – Jurek postanowił nie wracać na uniwersytet. Dziś rano ławka, którą zwykle dzieli z kolegami, była na wpół pusta. W auli nie było ani jednego z jego żydowskich kolegów. Okazało się, że korporanci zablokowali wejście na prawą stronę auli i kolegów o semickim wyglądzie wpuszczali tylko na lewą stronę, krzycząc: „Komuniści i Żydzi, na lewo!”. Koledzy nie posłuchali i aby uniknąć bijatyki, po prostu wyszli. Widząc to, Jurek do nich dołączył. Nie musiał, ale zrobił to, co uważał za słuszne. Miał rację. Wrócił do domu i uparł się, że na wydział nie wróci.

Ojciec był wyraźnie wzburzony. Westchnął głęboko, wstał z fotela i obrócił się do okna, plecami do mnie.

– Wiesz przecież, Stefanku – zaczął – co się dzieje w Niemczech. Widziałem, że regularnie czytujesz gazetę. To dobrze. To dobrze. Bardzo to wszystko smutne, prawda? Chyba nie o taką Polskę walczyliśmy? Wygląda na to, że nasi rodzimi faszyści wzorują się na Hitlerze i jego zwolennikach. Długo z Jurkiem rozmawiałem i doszliśmy do wniosku, że powinien wyjechać na studia za granicę. Może do Anglii albo Francji. Musimy się zastanowić, dokąd, kiedy i jak. On teraz ma zamiar iść na chemię przemysłową. Albo może na budowę okrętów w Civita Vecchii, we Włoszech. Ale to jego decyzja. Gdyby zdecydował się na Paryż, może mógłby zamieszkać u cioci Loli. Jak wiesz, ona i wuj Leon mieszkają tam od dziesięciu lat i nie najgorzej sobie radzą. Sam nie wiem… Przy obecnych ograniczeniach dewizowych trudno jest wysyłać pieniądze za granicę. Ale chyba jakoś się ułoży.

Ojciec umilkł, odwrócił się i znów usiadł. Jego zawsze pogodna twarz stała się inna, surowa, o oczach twardych i brwiach ściągniętych w dwa złączone łuki. Po chwili ojciec się przemógł, uśmiech rozjaśnił mu twarz. Zapalił papierosa. Wciągnął dym głęboko w płuca.

– Jak tylko urządzimy Jurka – ciągnął ojciec – będziemy musieli pomyśleć o tobie. Może nawet o jakimś internacie za granicą. Ale chyba nie przed małą maturą. Ty ją będziesz zdawał w… 1940 roku, prawda? Będziesz miał wtedy piętnaście lat. Ale ten czas leci! Nie wiem, co mama na to powie. Zobaczymy. Mam nadzieję, że do wojny nie dojdzie. Szkoda, że nie ma angielskiego w szkolnym programie. Pracuj chociaż nad francuskim. Idzie ci nieźle, prawda?

Dawałem sobie radę nie najgorzej, nie wkładając w to nadmiernego wysiłku. We wrześniu 1936 roku, zaraz po wyjeździe Jurka, wstąpiłem do pierwszej klasy Gimnazjum Uzdrowiskowego Miasta Otwocka należącego do Spółdzielni Nauczycieli, w którym ojciec był lekarzem szkolnym. Ojca plany wobec mnie były interesujące, ale on nie był prorokiem. Małej matury już się w Otwocku nie doczekałem.

Moje sielankowe dzieciństwo miało trwać jeszcze tylko trzy lata. A może okres ten wydaje mi się tak sielankowy teraz, z perspektywy przeszło pół wieku? W porównaniu z tym, co miało nastąpić potem? Moje dziecięce lata były łatwe i proste. O ile mi wiadomo, rodzice w tym czasie nie mieli kłopotów finansowych. Ojciec miał praktykę i szczególnie w czasie wakacji, kiedy Otwock był pełen letników, zarabiał około pięciu czy sześciu tysięcy złotych miesięcznie. Dla porównania pensja nauczyciela gimnazjum wynosiła około pięciuset czy sześciuset złotych. Matka też nieźle zarabiała. Czułem się bezpieczny, rodzice zawsze byli w domu, rzadko tylko wyjeżdżając na krótkie urlopy. W domu też zawsze była Olesia, a w stróżówce Antoni z rodziną.

Największym wydarzeniem mego dzieciństwa była nasza wycieczka zamorska, mój pierwszy wyjazd za granicę. Dyskusje na ten temat trwały przez całą zimę 1938/1939 roku i w końcu pozostały do wyboru dwie wycieczki siostrzanymi statkami: albo w sierpniu Batorym do Nowego Jorku na wystawę światową, albo w maju Piłsudskim „Po słońce Południa”. Ponieważ w sierpniu ojciec, jak również matka, mieli najwięcej pracy, zdecydowaliśmy się na maj. Bez trudności uzyskałem pozwolenie na opuszczenie szkolnych zajęć, jako że wycieczka miała „poszerzyć moje horyzonty i znajomość geografii”. Podekscytowany byłem już na długo przed wyjazdem. Wodząc palcem po mapie, studiowałem naszą trasę: Gdynia – Kanał Kiloński – Lizbona – Cieśnina Gibraltarska – Neapol – Palermo – Trypolis (Libia) – Ceuta i Tetuan w Maroku Hiszpańskim – Gdynia. Kawał świata. Mało kto z moich rówieśników był kiedykolwiek za granicą, a w całym Otwocku chyba nikt się tak daleko nie zapędził.

* * *

Dwie ciekawostki. Jedna, że pod koniec naszej wycieczki stosunki polsko-niemieckie były już tak napięte, że kapitan Piłsudskiego nie chciał ryzykować, iż niemiecki pilot statku rozmyślnie spowoduje uszkodzenie statku i jego zatrzymanie w Niemczech, więc wróciliśmy do Gdyni nie przez Kanał Kiloński, lecz przez Skagerrak i Kattegat. Drugą ciekawostką jest myśl „co by było, gdyby…”. Gdybyśmy zamiast płynąć „Po słońce Południa”, wybrali sierpniową wycieczkę do Nowego Jorku? Jakże inaczej ułożyłoby się nasze życie! Początek wojny zastał Batorego w Stanach Zjednoczonych, tam też na wojenny czas, a w wielu wypadkach na resztę życia, została większość pasażerów.

* * *

Trudno mi dokładnie określić, kiedy nastąpił koniec mego dzieciństwa. Osiemnastego czerwca 1939 roku czułem się bardzo dorosły. Był to dzień moich czternastych urodzin i zamiast jak zwykle urządzić podwieczorek dla moich rówieśników, rodzice zabrali mnie do teatru. Teatr nie był dla mnie nowością. Wprawdzie w Otwocku nie było stałego teatru, ale do centrum Warszawy jechało się w tym czasie zaledwie trzydzieści sześć minut komfortowym pociągiem elektrycznym. Teatry warszawskie, jak Wielki, Polski, Letni czy Kameralny, były więc łatwo dostępne. Chyba nie rzadziej niż raz w miesiącu bywałem na popołudniówce w jednym z tych teatrów, albo z mamą, albo z jedną z licznych ciotek, albo ze szkołą. Kilka razy w roku teatry warszawskie urządzały specjalne abonamentowe przedstawienia dla szkół i otwockie gimnazjum korzystało z nich regularnie. W ten sposób obejrzeliśmy wiele sztuk klasycznych i nowoczesnych, pióra rodzimych i obcych dramaturgów, często w obsadzie najbardziej znanych aktorów.

Ale w dzień moich czternastych urodzin nie pojechaliśmy do znanego mi teatru. I nie jechaliśmy na popołudniówkę, lecz na prawdziwie dorosłe wieczorne przedstawienie. Rodzice zabrali mnie do słynnego kabaretu Ali-Baba przy ulicy Karowej na rewię pod tytułem Orzeł czy Rzeszka. Już sam tytuł przedstawiał intrygującą grę słów. Przed wojną kabaret był popularną formą rozrywki, ale dzieci się tam nie zabierało. Na tego rodzaju rewię składały się lekkie skecze, dowcipne monologi lub dialogi, satyryczne wiersze, piosenki i tańce, a wszystko miało wydźwięk albo polityczny, albo erotyczny. Najważniejszą osobą był konferansjer, który wypełniał czas między poszczególnymi numerami zabawnymi monologami. Konferansjerem na rewii Orzeł czy Rzeszka był słynny aktor, Kazimierz Krukowski, zwany Lopkiem.

I tak to wieczór moich czternastych urodzin stał się dla mnie jakby inicjacją, przejściem w świat dorosłych, i może dlatego tak utrwalił mi się w pamięci.

Wracam myślą do domu, do chwili przed wyjazdem do Warszawy. Czekałem niecierpliwie, zapięty na ostatni guzik, zbliżał się czas wyjazdu na stację, a Antoniego z bryczką ani widu, ani słychu. Już od godziny byłem gotów. W granatowej marynarce od szkolnego mundurka, w białych spodniach z cienkiej wełenki, w białej koszuli i w krawacie, bardzo imponowałem sam sobie. A tu nic… Nie mogłem już wytrzymać. Pobiegłem do stróżówki. Antoni był w stajni i czesząc zgrzebłem Kasztana, dzielił się z nim ostatnimi nowinami.

– Mamy jechać na stację! Już późno! Spóźnimy się na pociąg! – wołałem do niego już z daleka.

– A ja tam nic nie wiem. – Antoni wzruszył ramionami. – Nikt mi nic nie mówił o żadnej jeździe na stację. – Znów wprawił ramiona w ruch i wrócił do końskiej toalety.

Pobiegłem z powrotem do domu. Wpadłem kuchennym wejściem i właśnie dobiegałem do schodów, gdy niespodziewany widok zatrzymał mnie w holu. Olesia szeroko otworzyła drzwi frontowe: przed domem na ulicy stał samochód. Znałem to auto. Jechałem nim kilka razy. Była to ciemnozielona limuzyna marki Buick, własność inżyniera Skotnickiego, dobrego znajomego rodziców. I to on sam siedział za kierownicą, a obok niego żona. Zawsze imponowały mi samochody, żałowałem, że nie mamy własnego. W owych czasach był to wielki luksus, ale wydawało mi się, że ojciec mógłby sobie na to pozwolić. „Po co mi samochód?” – mawiał jednak. „Żeby Jurek przy najbliższej okazji skręcił sobie kark?” A prawdę powiedziawszy, na otwockich piaskach koń był dużo lepszym środkiem transportu.

Obejrzałem się. Rodzice właśnie schodzili z piętra, ojciec w smokingu, matka w czarnej wieczorowej sukni. Godzinę później byliśmy przed teatrem.

Na ulicy, przed wejściem do budynku, zgromadzili się widzowie. Większość panów ubrana była w smokingi lub ciemne garnitury. Paru oficerów w mundurach. Większość pań w długich sukniach. Mundurków szkolnych zauważyłem zaledwie kilka. Wysoki chłopiec stojący obok nas miał na sobie mundurek, ale z czerwoną tarczą na ramieniu i z czerwonymi wypustkami. Licealista! Na rękawach mojej marynarki wypustki były niebieskie i takaż tarcza z numerem naszego gimnazjum, 74. Na ramieniu licealisty opierała się elegancka brunetka. Jeszcze dwa, trzy lata, a może i ja będę chadzał do teatru z ukochaną?

Po trzecim dzwonku tłum ruszył i szybko zapełnił widownię. Przedstawienie mnie nie zawiodło, przeszło me wszelkie oczekiwania. I co ciekawsze, nie miałem żadnego kłopotu ze zrozumieniem ani politycznych, ani erotycznych dowcipów. Matka patrzyła spod oka zdziwiona, może nawet nieco zgorszona, gdy parskałem śmiechem w miejscach, których może jeszcze nie powinienem rozumieć.

Z teatru pojechaliśmy na Krakowskie Przedmieście do hotelu Bristol. Moja pierwsza późna kolacja z dorosłymi w „lokalu”! I to w Bristolu, najelegantszym hotelu Warszawy! Odźwierny w liberii otworzył drzwi samochodu. Noc była wyjątkowo ciepła i mimo świateł ulicznych niebo nad miastem było usiane gwiazdami. Niebieska sala restauracji wypełniona była po brzegi. Panowie, wszyscy na czarno, w towarzystwie szykownych partnerek siedzieli przy śnieżnobiałych stolikach. Kelnerzy, podobnie ubrani, uwijali się między stolikami. Od gości można ich było odróżnić głównie po szybkich ruchach. Przy naszym stole dwaj kelnerzy troskliwie odsuwali krzesła paniom, potem panom, a na końcu mnie. Jeden z nich pobiegł po listę trunków, a drugi już pomagał w wyborze dań.

Mimo szkolnego mundurka byłem traktowany poważnie, czułem się jak dorosły i śmiało wziąłem udział w ogólnej konwersacji. Słuchano mnie z uwagą. Może dlatego, że byłem jubilatem? A gdy rozlewano trunki i ja dostałem pełen kieliszek wódki.

Głównym tematem rozmowy była napięta sytuacja polityczna. I rodzice, i państwo Skotniccy uważali, że wojna jest nieunikniona. Ja miałem wątpliwości.

– Przecież mamy pakt o nieagresji z Niemcami – zauważyłem z niewinnością właściwą dla mego wieku.

– Mamy, mamy – odparł pan Skotnicki – ale pakty, takie czy inne, jeszcze nigdy nie stanęły Niemcom na przeszkodzie.

Ojciec był nastawiony bardziej optymistycznie.

– Mamy też gwarancję od Anglii, Francja jest po naszej stronie, może to Niemców powstrzyma. A jak nas zaatakują, to przecież jesteśmy przygotowani.

– Ale co zrobią Rosjanie? Za grosz nie mam do nich zaufania – stwierdziła matka.

– Z nimi też mamy pakt o nieagresji – wtrąciłem – właśnie dyskutowaliśmy Pacta sunt servanda na łacinie. Na lekcji o coniugatio periphrastica passiva – dodałem, czując, że niepotrzebnie się popisuję i że płoną mi policzki. Na skutek wódki? Ale brnąłem dalej: – To jeden z koników pana Adamskiego. – Pan Adamski był naszym nauczycielem łaciny. To chyba jednak ta wódka, pomyślałem, zamilkłem i roześmiałem się.

– Sytuacja jest nie do śmiechu – zganił mnie pan Skotnicki. – Wcześniej czy później Hitler i Stalin się dogadają.

– Absurd – stwierdził ojciec. – Skrajnie odmienne ideologie.

Ale inżynier nie dał się zbić z tropu.

– Ideologie może odmienne, choć i to nie takie pewne, ale zapędy mocarstwowe identyczne. Chciałbym wierzyć, że to wy macie rację – stwierdził w końcu – ale głowy bym nie dał.

Ta ostatnia wypowiedź i stojące za nią głębokie przekonanie dały mi do myślenia. Czyżby pan Skotnicki wiedział więcej od innych? Miał kontakty w kręgach rządowych i interesy w Anglii. Ale jego zdanie było zupełnie sprzeczne z tym, co pisały gazety: „Nasza kawaleria zatrzyma się dopiero w Berlinie… w Sprewie będziemy poić nasze konie… nie damy ani guzika… Polska od morza odepchnąć się nie da…”.

* * *

Międzynarodowe traktaty nam nie pomogły; stały się świstkami bez znaczenia, podeptane przez Hitlera i Stalina. Dziesięć tygodni po pamiętnej kolacji w Bristolu, pierwszego września 1939 roku, wojska niemieckie przekroczyły nasze granice na zachodzie, północy i południu. To był nowy rodzaj wojny, Blitzkrieg, wojna błyskawiczna. Na rozkaz Stalina działającego w zbrodniczej zmowie z Hitlerem siedemnastego września Armia Czerwona przekroczyła naszą wschodnią granicę. Oblężona Warszawa poddała się Niemcom dwudziestego ósmego września.

 

Rozdział 2 Koniec dzieciństwa

W piątek 1 września 1939 roku skończył się mój świat. To jest data znana, zapisana w kronikach, żaden historyk kwestionować jej nie może. Natomiast zdecydować, na jaką datę przypada koniec mojego dzieciństwa, jest dużo trudniej. Dwa dni mogą kandydować do tego zaszczytnego miana: 18 czerwca 1939 roku, kiedy to ukończyłem czternaście lat, albo 6 września tego roku, kiedy opuściłem dom rodzinny, mając nieco ponad czternaście lat. Może to dziwne, ale to ta pierwsza data utkwiła mi w pamięci jako pewnego rodzaju „pasowanie na rycerza” i wtedy wydawała mi się przełomowa.

Wróciliśmy z naszej egzotycznej wycieczki „Po słońce Południa”, kiedy niewiele zostało już z roku szkolnego, a długie letnie wakacje nie różniły się zbytnio od poprzednich. Zwykłem codziennie rano jeździć rowerem dwa kilometry na basen do Celestynowa, gdzie spędzałem dzień na pływaniu, grze w siatkówkę i koszykówkę; czasem w parku grywałem w tenisa. Nie jestem pewien, czy na basen ciągnęła mnie chęć popływania, choć i to bardzo lubiłem, czy też obecność dziewcząt z gimnazjum Świąteckiej. Uczennice tej szkoły miały nie tylko zamiłowanie do Celestynowa, ale i dość specyficzną opinię. Fama głosiła, iż były nie tylko dobrze rozwinięte fizycznie, ale też miały bogate wiadomości z dziedziny zakazanej i brakowało im zahamowań w dzieleniu się nimi z mniej uświadomionymi chłopcami.

Nie dorósłszy jeszcze do randek, wieczory na ogół spędzałem w domu, ślęcząc nad trójwymiarową mapą Afryki, którą budowałem z plasteliny na szklanej płycie.

Rok szkolny rozpoczynał się 4 września, szedłem do czwartej, czyli ostatniej klasy gimnazjalnej, która miała być uwieńczona na końcu roku małą maturą.

Przez całe lato nasilały się pogłoski o nadchodzącej wojnie. W radiu pełno było patriotycznych haseł i zapewnień o mocy polskiego oręża. Rozmowy dorosłych wcześniej czy później schodziły na ten sam temat. Mając zapewnione poparcie Francji i Anglii, czuliśmy się bezpieczni, a jednak niepokój wisiał w powietrzu. Pocieszała nas neutralność Rosji. W tej sytuacji pakt między Ribbentropem a Mołotowem z dnia 23 sierpnia spadł na nas jak grom z jasnego nieba. Stalin dał Hitlerowi carte blanche. Wojna stała się nieunikniona.

Dobrze pamiętam słoneczne niedzielne popołudnie 27 sierpnia. Właśnie podlewałem rabaty czerwonych begonii wzdłuż chodnika prowadzącego z ulicy do drzwi wejściowych naszego domu, kiedy duży czarny samochód zatrzymał się przed furtką. Wysiadł z niego kapitan w polowym mundurze.

– Stefan…? – zapytał, wchodząc.

– Tak… – odpowiedziałem, równie niepewny jak on. Któż to mógł być? Czy powinienem go poznać? On tymczasem szeroko otworzył ramiona. Nie wiedząc, co robić, stałem jak wryty. Kapitan podszedł do mnie, położył mi ręce na ramionach i musnął wargami czoło.

– To ja, stryj Adam – powiedział. – Nie poznajesz mnie? Nic dziwnego. Dawnośmy się nie widzieli. Ależ ty urosłeś…

Naturalnie… Stryj Adam, starszy brat ojca. Mieszkał w Warszawie. Jak ojciec, też lekarz. Ostatnio jakoś się go rzadko w domu wspominało. Jego żona, ciocia Zosia, była dentystką i kiedyś regularnie leczyła mi zęby, ale ostatnio chodziliśmy do innej dentystki, w willi Perechodnika, w Otwocku. Kiedyś się więcej o Adamie mówiło. Zapamiętałem tylko strzępy tych rozmów: że stryj bogato się ożenił i prawie porzucił medycynę dla interesów, że miał lasy i tartaki. Wiedziałem też, że ojciec i on poróżnili się przy jakiejś okazji. Adam ponoć nie traktował młodszego brata poważnie i bez jego wiedzy sprzedał jakiś wspólny kawał ziemi. Stosunki zostały zerwane na parę lat, ale widocznie teraz nadszedł czas pojednań.

Obaj bracia byli oficerami rezerwy i jedenastego dnia mobilizacji mieli się stawić w XII Szpitalu Okręgowym w twierdzy brzeskiej. Mobilizacja nie była wprawdzie jeszcze ogłoszona – dopiero później się dowiedzieliśmy, że opóźniono ją na żądanie naszych sojuszników, „żeby nie drażnić wroga” – ale stryj Adam uważał, że z chwilą rozpoczęcia wojny ogólny chaos uniemożliwi im stawienie się na czas, i przyjechał po młodszego brata wcześniej… żeby nie spóźnić się na wojnę.

Rodzice powitali stryja Adama serdecznie i dawne zatargi czy nieporozumienia zostały zapomniane. Siedliśmy wszyscy razem na werandzie, popijając kawę, dorośli mocną czarną, ja wciąż jeszcze zbożową, a Olesia pobiegła do cukierni Adamkiewicza po ciastka. Wszyscy mówili naraz, dzieląc się wiadomościami rodzinnymi z ostatnich kilku lat. Stryj Adam nie widział jeszcze naszego nowego domu, nie wiedział nawet, że Jurek już od kilku lat przebywa za granicą, i nie mógł przejść do porządku nad tym, jak ja wyrosłem i wydoroślałem. Nic dziwnego, ostatni raz mnie widział, gdy miałem dziesięć lat, a teraz już od roku się goliłem.

Może nic dziwnego w tym, że to niedzielne popołudnie tak utkwiło mi w pamięci. Było to ostatnie rodzinne popołudnie czasów pokoju. Wkrótce po podwieczorku bracia ruszyli w drogę. Z ojcem spotkałem się kilka miesięcy później. Stryja Adama nigdy więcej nie widziałem. Po kilku latach znalazłem jego nazwisko na liście polskich oficerów zamordowanych przez bolszewików w katyńskim lesie.

Po raz pierwszy też byłem traktowany poważnie, bez dotychczasowego pas devant les enfants, gdy omawiano sprawy finansowe. Może sam fakt, że byłem w gronie najmłodszy, na tym zaważył. „Ty pewnie nas wszystkich przeżyjesz”, stwierdził stryj. „Pamiętaj więc, że mam na koncie numerowym w banku szwajcarskim przeszło sto tysięcy dolarów amerykańskich”, mówił, patrząc na mnie. „Nie zapomnij, Stefanku. To ciężko zarobione pieniądze, a wysłać je do Szwajcarii było jeszcze trudniej, niż zarobić. Różni pośrednicy odliczali sobie po 30 procent albo i więcej. Ale musiałem rodzinę zabezpieczyć”. Stryj Adam miał żonę i dwie córki, Marysię i Jankę. Marysia była zamężna i miała dwoje małych dzieci. Nikt z nich nie przeżył wojny.

O ile mi wiadomo, pieniądze stryja Adama nadal leżą w jakimś banku szwajcarskim. Bez numeru konta, bez nazwy banku, nikomu z rodziny nie udało się ich wydostać. Takich kont musiało być wiele. Nic dziwnego, że Szwajcaria to bardzo bogaty kraj.

Po podwieczorku matka i ja odprowadziliśmy ojca i stryja do samochodu. Nie mieliśmy wątpliwości, że choć wojna jest nieunikniona, nie będzie trwać dłużej niż kilka tygodni. „Tatuś niedługo wróci”, pocieszała mnie mama. I siebie samą także, ocierając ukradkiem łzy. Pani Bela, przyjaciółka mamy, która u nas spędzała lato i uczyła mnie grać na pianinie, Olesia, nasza służąca od trzynastu lat, i żona Antoniego – wszystkie miały mokre chusteczki. Antoni i ja, jak na mężczyzn przystało, staliśmy w milczeniu z suchymi oczyma.

Następne trzy dni były dziwne, inne, zdawały się wlec w nieskończoność, choć tyle spraw było do załatwienia. Jeszcze tego samego wieczoru mama podyktowała mi dwie listy zakupów, które nazajutrz miała załatwić Olesia. Pierwszą była lista zapasów żywnościowych: mąka, cukier, różne kasze, suszony groch i fasola, cała wędzona szynka, sucha kiełbasa. „Dodaj jeszcze, Stefanku, konserwy, jakie tylko można dostać”. Na drugą listę składały się świece, zapałki, nafta do lamp, które wyszły z użycia dwadzieścia lat temu, ale ciągle gdzieś tkwiły „na wszelki wypadek”. „Na pewno nie będzie prądu”, stwierdziła mama. „Do apteki sama pójdę. Zapisz: wata, bandaże, aspiryna, jodyna, mydło, proszek do zębów”.

Historia naszej części Europy jest historią wojen, powstań, rewolucji, wrogich najazdów, rozbiorów. Doświadczenie mówiło, że w czas niepewności i trwogi należy robić zapasy. Stało się to jakby odruchem warunkowym: czekasz wojny, zapełnij piwnice. Często było to warunkiem przeżycia.

Nazajutrz rano Antoni i ja zabraliśmy się do przystosowywania ziemianki w ogrodzie, pod trawnikiem na tyłach domu, do jej nowej roli jako schronu przeciwbombowego. W owych czasach elektryczne lodówki wciąż jeszcze były rzadkością i ziemianki służyły do przechowywania lodu latem, a kartofli w zimie. Ponieważ od paru lat była zorganizowana codzienna dostawa lodu, nasza ziemianka była pusta. Jej awans do roli schronu przewidziany był już na początku lata, kiedy wojna jawiła się na horyzoncie. Ziemianka nadawała się zresztą do tego celu doskonale. Była murowana, miała sklepienie z cegieł, a na wierzchu warstwę ziemi porośniętej trawą, roboty więc było niewiele. Schodki były zniszczone, wykopaliśmy więc parometrowy pochyły rów wiodący od chodnika prowadzącego z domu do stróżówki aż do drzwi ziemianki, które wzmocniliśmy grubymi deskami. Wnętrze oczyściliśmy i uporządkowaliśmy. Ustawiliśmy leżaki i kilka krzeseł. Z satysfakcją lustrowaliśmy rezultaty naszej pracy i zabraliśmy się do czyszczenia zaśmieconego wentylatora, gdy nagle ogarnęły mnie wątpliwości. „Ale jak się zabezpieczymy przed trującym gazem?” Antoni wzruszył ramionami. Szkoda, że nie ma ojca, pomyślałem, on by wiedział, nie darmo jeździł co tydzień do Warszawy na kurs obrony przeciwgazowej dla lekarzy. Nikt nie wątpił, że wcześniej czy później Niemcy użyją gazów trujących. Krążyły nawet słuchy, że planują zrzucać z samolotów zatrute cukierki dla dzieci. Szpalty gazet i fale eteru pełne były rad, jak zabezpieczać okna i drzwi domów, ale o wentylatorach ziemianek i ażurowych drzwiach naszego schronu nie było mowy.

Po południu i wieczorem nalepiliśmy skrzyżowane paski papieru na wszystkie szyby. Miało to jakoby zabezpieczyć domowników przed latającymi odłamkami szkła. Następnie zaciemniliśmy szyby czarnym papierem. „Co najmnie


Date: 2015-12-11; view: 622


<== previous page | next page ==>
 | Rozdział 3 Droga na wschód
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.022 sec.)